środa, 21 sierpnia 2013

KRAKOWSKO-PODKARPACKI WEGAŃSKO-WĘDROWNY BIWAK HARCERSKI

Przez 15 lat byłam wegetarianką w małej podkarpackiej miejscowości. Dzisiaj żałuję, że tak długo! Jesienią 2012 roku pod wpływem osób spotkanych na Veggie Parade w Krakowie oraz przyjaciół ze Szczecina i Wrocławia zostałam weganką i po 10 miesiącach uważam to za jedną z najlepszych decyzji w moim życiu. Wcześniej weganizm wydawał mi się bardzo ekstremalny, a okazał się prosty, ekscytujący i zadziwiający, codziennie przynoszący coś nowego – nową wiedzę o jedzeniu, nowe potrawy, nowe smaki. Dzięki Internetowi i imprezom typu: kuchnia społeczna, pokazy gotowania, wegańskie weekendy odkryłam cały nowy świat – blogi z przepisami, fanpejdże, grupy społecznościowe na fejsbuku. W trudnym momencie życia weganizm pomógł mi się odrodzić – fizycznie, psychicznie i duchowo. Zatem kiedy kadra 1. Pilzneńskiego Szczepu Harcerskiego „Zielony Płomień” zaczęła organizować letni biwak wędrowny 2013, pomyślałam, że chcę się z harcerkami i harcerzami podzielić moim wegańskim olśnieniem.

Ta myśl stała się faktem dzięki dwójce wspaniałych ludzi: Joasi i Jarkowi Z. z Krakowa, którzy zgodzili się zostać kuchmistrzami harcerskiego wyjazdu. Jarek – weganin od lat 9, Joasia zaś od 4, wcześniej wieloletni wegetarianie, z bogatą wiedzą i doświadczeniem teoretyczno-praktycznym, przez 5 dni jako wolontariusze przygotowywali wszystkie posiłki dla 40 uczestników w wieku 10-17 lat i opiekunów (18-45 lat) biwaku wędrownego po Gminie Pilzno usytuowanej pomiędzy Tarnowem a Rzeszowem.

Część produktów zamówiliśmy przez Internet w sklepie ze zdrową żywnością (NaturalnaSpiżarnia udzieliła nam 10% rabatu), większość kupowaliśmy na miejscu, w lokalnych warzywniakach, piekarni, Biedronce i Carrefourze.  Dało się! Śniadania i kolacje składały się z chleba na zakwasie i słodkich lub słonych smarowideł: carobelli, maseł sezamowych i migdałowych, dżemów i powideł, tofu z młodą cebulką, guacamole, pasty ze słonecznika, pasztetów i paprykarzy z jarzyn, a do tego posypka gomasio, świeże warzywa, herbaty owocowe, kawa Inka na mleku sojowym. Obiady to zupy: ogórkowa z pestkami słonecznika, pomidorowa z makaronem razowym, grochowa z wędzonym tofu oraz egzotyczny Sambar plus drugie dania: spaghetti z sosem pomidorowym; kotlety z soczewicy, kasze gryczana i jęczmienna, surówki;  ryż z owocami sezonowymi; ryż z warzywami. Do tego podwieczorki: arbuzy, nektarynki, śliwki, czereśnie, szarlotka, ciasto bananowo-czekoladowe, suszone daktyle, morele, rodzynki, migdały. Mmmm, zjadłabym jeszcze!

Uczestnicy ‘na wegańskim paliwie’ wędrowali codziennie ok. 10 kilometrów z mapą, kompasem i zadaniami do wykonania na trasie (pomiędzy śniadaniem a obiadem), a popołudnia spędzali na aktywnych zajęciach: integracyjnych, sportowych, tanecznych, kuglarskich.  Wieczorami odbywały się harcerskie ogniska obrzędowe, nocowanie zaś miało miejsce we własnoręcznie stawianych namiotach turystycznych, codziennie w innej miejscowości. Dodatkowo w pierwszym dniu, stosując metody aktywizujące, przeprowadziłam dla wszystkich zajęcia o tym, dlaczego weganizm jest słusznym wyborem ekologicznie, ekonomicznie, zdrowotnie i etycznie. Do pilzneńskich harcerzy dołączyły dwie krakowskie 12-latki, Iza Zawisza – weganka i jej przyjaciółka Maja – wegetarianka. Szybko się zaaklimatyzowały, okazując się okazami zdrowia i kondycji. ‘Są twarde jak skały, a zachowują się jak anioły’ – komentowała Anita, drużynowa i opiekunka podczas wędrówek.

Z kolei na zakończenie, dla rodziców przybyłych po swoje pociechy, Jarek przedstawił wykład ‘człowiek jest istotą roślinożerną’. Zaprezentowaliśmy też zdjęcia wszystkich posiłków z uśmiechniętymi buziami zajadających się nimi dzieciaków, książki z informacjami i przepisami (Jedz i biegaj, Zdrowiej jesz – zdrowiejesz, Milcząca arka, Widelec zamiast noża) oraz degustację potraw z ostatniego dnia. Najmłodsze harcerki przygotowały wierszyk i piosenkę o weganizmie na biwakowy konkurs, a w nagrodę otrzymały książki „Poza gatunek” Fundacji CzarnaOwca Pana Kota. Po biwaku zdjęcia i przepisy autorstwa Jarka wrzuciłam na fanpejdż 1. PSH „Zielony Płomień”, gdzie zdobyły ‘lajki’ i pozytywne komentarze.

Twórca skautingu, Robert Baden – Powell, powiedział ‘Zostawcie świat lepszym, niż go zastaliście’. Według mnie nie ma zrównoważonego rozwoju bez weganizmu (potwierdzają to najnowsze raporty ONZ) i najlepsza możliwa droga poprawienia stanu świata to odżywianie się niskoprzetworzonymi pokarmami roślinnymi. ‘Nie oczekujemy, że uczestnicy z dnia na dzień zmienią styl życia – mówią Jarek i Joasia – najważniejsze, że pokazaliśmy większej grupie osób, że wegańskie posiłki mogą być smaczne, zróżnicowane, sycące, energetyczne. Pokazaliśmy, że można.’

Dziękuję Radzie Szczepu "Gozdawa" za zaufanie i konstruktywność przed, w trakcie i po biwaku. To było dobre podsumowanie i zakończenie naszej ośmioletniej współpracy!

COOL-TURA NA SZÓSTKĘ! 2012

Ponad 100 osób zebranych w pilzneńskim Domu Kultury uczestniczyło w podsumowaniu projektu Cool-turalny Płomień połączonym z obchodami skautowego Dnia Myśli Braterskiej. Prowadzący Barbara W. oraz Przemysław P. zaprezentowali zarówno wymierne, liczbowe efekty, jak i te, które pozostają w sferze ducha czy psychiki uczestników.

Oto projektowa statystyka: 30 godzin castingów ‘na lidera’ w 13 szkołach, 105 osób zgłoszonych do udziału, 60 osób przyjętych do projektu, 55 uczestników na zajęciach integracyjno-prasowych, 52 uczestników warsztatów aktorskich, reżyserskich, 50 wzięło udział w spotkaniu z policjantem, 60 uczestników Biwaku Zimowego, w tym 10 zuchów, 40 osób uczestniczyło w zajęciach z montażu komputerowego, 40 nagrywało krótkometrażowe produkcje filmowe, ok. 1000 mejli wysłano i odebrano w sprawie projektu, 10 wolontariuszy przepracowało ok. 500 godzin.

Uczestnicy pracowali w grupach skupiających przedstawicieli 2-3 szkół, a każda grupa przeżyła następujące działania: godziny integracji, 2 godziny warsztatów prasowych, godziny warsztatów reżyserskich, godziny warsztatów aktorskich, 1 godzina spotkania szkoleniowego z policjantem, 2 godziny zajęć z montażu komputerowego, godziny filmowania kamerą projektową. Reszta to była ich praca własna: gromadzenie pomysłów, tworzenie scenariuszy, montowanie całości materiału za pomocą oprogramowania ‘freeware’.

W żaden sposób nie narzucaliśmy ani nie sugerowaliśmy treści tych miniatur filmowych – komentują organizatorzy. Dlatego te filmiki mówią tyle o ich twórcach-nastolatkach: co najbardziej działa na ich wyobraźnię, co wydaje im się najbardziej przejmujące, najbardziej warte pokazania… Poza tym wszelkie organizacyjne i informacyjne sprawy załatwialiśmy przez Internet, praktycznie darmowy środek komunikacji. Nie tylko zatem przestrzegamy, czego nie robić w sieci, ale także pokazujemy, jak ją wykorzystać w pozytywny i twórczy sposób.

Sześć finałowych produkcji, jak i sylwetki ich twórców można obejrzeć w Internecie na fanpage'u 1. Pilzneńskiego szczepu Harcerskiego. Są tam również dostępne nagrania 01 Pilzneńskiej Gromady Zuchowej, która zaczęła swoje działanie w trakcie projektu, jako że jej drużynowa Joanna G. wykorzystała dofinansowanie na uczestnictwo w kursie instruktorskim ZHP.

Jeden z projektowych filmów 

Współkoordynatorzy projektu: Bernadetta B., Maria S.–W., Dominika P. oraz Mariusz D. wspólnie podziękowali wszystkim, dzięki którym projekt mógł zaistnieć: przedstawicielom Dębickiego Klubu Biznesu, Urzędu Miasta i Gminy Pilzno, Towarzystwa Przyjaciół Pilzna i Ziemi Pilzneńskiej, Domu Kultury, Gminnej Spółdzielni, Banku Spółdzielczego oraz szkół ponadpodstawowych.

Trzeba działać, aby siebie samego poznać – te słowa Alberta Camusa, będące mottem projektu, pozostają ciągle aktualne. Członkowie 111 Pilzneńskiej Drużyny Harcerzy Wędrowników Sfora już na zakończeniu Cool-turalnego Płomienia zapraszali na 4 Harcerski Przegląd Artystyczny Talia 2012 pod hasłem Człowiek dla ziemi, ziemia dla człowieka, m.in. w kategorii film, który odbędzie się w maju – oczywiście w Pilźnie.

luty 2012

COOL-TURALNE WARSZTATY 2011

W ramach projektu „Cool-turalny Płomień” realizowanego przez radę 1-go Pilzneńskiego Szczepu Harcerskiego „Zielony Płomień” do Pilzna zawitali reżyserka z Warszawy Magdalena Wodzisz oraz aktor z Krakowa Jakub Margosiak. W liceum im. Petrycego przeprowadzili 8-godzinne intensywne warsztaty obejmujące podstawy zachowania się przed kamerą, ćwiczenia na emisję głosu oraz rozwijanie świadomości mowy ciała. 
 

W przerwie odbyło się spotkanie z Leszkiem Błaszczykiem, pracownikiem miejskiego posterunku policji, który zapoznał wszystkich z zasadami bezpiecznego surfowania po Internecie. Po warsztatach grupy zaczynają samodzielną pracę tj. tworzenie scenariuszy i przygotowywanie się do nagrywania własnych miniatur filmowych - komentują organizatorki - instruktorki ZHP: Bernadetta Bańdur, Dominika Proszowska, Barbara Wojtaszek. 

Minione warsztaty to kolejny etap całego projektu, którego końcowym efektem mają być filmiki kręcone przez młodzież i skierowane do swoich rówieśników nt. mądrego korzystania z internetu. Aktorami tych scen, będą m.in. uczestnicy warsztatów - stworzenie i zamieszczenie filmów w internecie przewidziane jest na miesiąc luty 2012 roku. 

grudzień 2011

ROZPALILIŚMY COOL-TURALNY PŁOMIEŃ 2011

Realizacja pilzneńskiego projektu Działaj Lokalnie koordynowanego przez kadrę harcerską szczepu Zielony Płomień rusza pełną parą. Przyświecają mu dwa cele: propagowanie zasad bezpieczeństwa w korzystaniu z internetu oraz wyłonienie i integracja uczniów o zdolnościach przywódczych z każdej szkoły ponadpodstawowej w gminie Pilzno.  

Zgodnie z założeniami we wszystkich gimnazjach oraz Liceum Ogólnokształcącym im. Petrycego odbyły się castingi na lidera - aktora - reżysera. Wzięło w nich udział 105 uczniów, do programu zakwalifikowało się 60 - najwięcej z Pilzna, Łęk Dolnych i Machowej, ale każda z pozostałych szkół również ma swoich przedstawicieli w liczbie od 2 do 5 osób. Nie tylko mają oni możliwość regularnej korespondencji na facebookowym fanpage’u, ale także „w realu" odbyli już jedno spotkanie integrujące w zabytkowym budynku Sokoła - podzieleni na dwie grupy poznawali swoje imiona, podobieństwa i różnice pomiędzy sobą, ćwiczyli współpracę, a także uczestniczyli w warsztatach prasowych - wprowadzeniu w temat informacji dziennikarskiej. Te zajęcia prowadziły Barbara Wojtaszek oraz Dominika Proszowska. W listopadzie czekają uczestników profesjonalne zajęcia z aktorem, reżyserem oraz prelekcja policyjna o prawidłowym zachowaniu w sieci. 

Póki co słyszymy same pozytywne komentarze: super, fajnie, świetna zabawa, miła atmosfera, dobry pomysł, itp. - mówią organizatorzy z pilzneńskiego ZHP - cieszymy się, że wspomagamy rozwój przyszłych liderów kultury w naszej gminie w sposób aktywizujący i radosny, charakterystyczny dla metody harcerskiej.

listopad 2011

niedziela, 18 sierpnia 2013

AUTORYTETY AUTORKI 2004

Od bardzo małej dziewczynki chciałam zostać nauczycielką języka polskiego. Już w przedszkolu czytywałam innym na głos baśnie i wierszyki i bardzo mi się to podobało. Tak, to miłość do książek, a nawet lekki obłęd na tym punkcie, podyktowały mi pójście na filologię polską. Nie był to raczej wpływ polonistek, które mnie uczyły – z lekcji polaka zarówno w podstawówce jak i w ogólniaku nic prawie nie pamiętam...

Studia – cóż, jak wszystkie polskie studia doby transformacji ustrojowej. Zasada „3 x z: zakuć, zdać, zapomnieć”; niby kształcenie przyszłych nauczycieli, ale w kompletnej nieprzystawalności do reformy szkolnictwa niższego; większość starej, powojennej kadry... A jednak kilka osób (nie tylko profesorowie, ale i doktorzy, a nawet magistrowie, w większości kobiety) wyposażyło mnie w cząstkowe kompetencje dydaktyczne, przy czym mniej teraz pamiętam i wykorzystuję to, CO oni nam prezentowali, więcej zaś JAK. Tym bardziej, że rzadko uczę polskiego, częściej zaś angielskiego. Ich przykład osobisty – metody, styl nauczania, kreowanie atmosfery zajęć, to zwłaszcza we mnie pozostało.

Zdecydowanie więcej jednak nauczyłam się w harcerstwie! To było to – żywa, praktyczna, stosowana, oparta na doświadczeniu WIEDZA JAK UCZYĆ. Każda zbiórka Krakowskiego Harcerskiego Kręgu Akademickiego„Diablak”, potem moje zaczynanie od zera z 8. Podgórską Drużyną Harcerek „Watra” w Hufcu Kraków – Podgórze, a wreszcie zetknięcie się ze specjalistami w kształceniu na ogólnopolską skalę z Ruchu Całym Życiem.

Nagle zachłysnęłam się AUTORYTETAMI, poznałam mnóstwo osób, od których dosłownie łykałam pomysły, gry, techniki i formy, uczyłam się gospodarowania czasem, pracy z grupą, pojmowania harcerstwa jako Ruchu, ale i organizacji oraz standardów tejże.

Kolejne komendantki „Diablaka”, cała Rada Kręgu, funkcyjni Chorągwi Krakowskiej i hufca podgórskiego, członkowie RCŻ, wiele innych osób – u każdej z nich starałam się podpatrzeć to, co najfajniejsze, najbardziej skuteczne, harcerskie i przydatne. Oczywiście to, co podpatrzone, nie zawsze skutkowało i skutkuje na moim własnym podwórku. Trzeba przecierpieć ileś pomyłek i nauczek, żeby samemu dojrzeć do określenia „know-how”, żeby mieć to – podobno najcenniejsze dziś na ryku pracy z ludźmi – własne doświadczenie.

Kiedy podczas październikowego spotkania redakcji Internetowej Gazety Harcerskiej Ania N. zaproponowała rubrykę tematyczną „Autorytety”, zapaliłam się do tego pomysłu. Przyjęłam jej argumentację – będziemy starać się przedstawiać osoby, które w swoim życiu w udany sposób połączyły życie rodzinne, karierę zawodową i służbę harcerską. Niech będą to instruktorki / instruktorzy wciąż żyjący i działający. Niech uczą nas jak pięknie żyć DZISIAJ, w takich a nie innych warunkach harcerskich i polskich. Niech wyrażą, jak planują JUTRO dla siebie i swego środowiska – w zgodzie z ideałami harcerskimi i jak wyobrażają sobie POJUTRZE, które pewnie będzie należało do nas, młodych...

Nie wydawało mi się to trudnym zadaniem, wręcz przeciwnie, miałam już na oku kilka postaci, które były/są autorytetami dla mnie. Nie chciałam jednak monopolizować następnego numeru IGH i w internetowych redakcyjnych dyskusjach przez cały listopad, grudzień, styczeń – prawie codziennie namawiałam inne osoby do zaproponowania swoich autorytetów, przeprowadzenia z nimi wywiadów, napisania o nich. Nie do uwierzenia – NIKT na mój apel nie odpowiedział!! Redaktor naczelny zaś napisał: „mamy kryzys autorytetów”...

Zgodziłabym się z nim, gdybym w swoim rozwoju pozostała na etapie maturalnym – bez studiów i bez harcerstwa akademickiego, krakowsko - podgórskiego, „erceżetowskiego”. Powtórzę: tam spotkałam osoby, które COŚ we mnie zaszczepiły, od których przejęłam bądź pojedyncze elementy zachowań bądź szersze spojrzenie na pewne sprawy, a nawet odwagę bycia sobą. Osoby, dzięki którym odrobinę przybliżyłam się (tak myślę:)) do ideału harcerki i instruktorki.

Z drugiej jednak strony wszystkie te osoby, moje autorytety, miały i mają swoje wady. Dostrzegałam to z czasem ja sama, innym razem słyszałam krytyczne głosy innych. No i zastanawiałam się wtedy – czy oni mogą być autorytetami?? Nawet się zniechęcałam – ileż można nad sobą pracować, skoro osoby, które są już „hm” i „hR” i reprezentują bardzo wysoki poziom wiedzy / umiejętności / postaw harcersko – instruktorsko – życiowych, bywają – niejednokrotnie bardzo ostro – oceniani?? Czy tak samo było z Andrzejem i Oleńką, Robertem, Agnes i Olave, Aleksandrem Kamińskim??

Nie wiem... Ale trzy rzeczy przynajmniej wiem, będąc równocześnie „hm”, „hR” i „panią od anglika”:
1)      autorytet to nie ideał - to ktoś, kto po prostu wcześniej zaczął i przy tym posiadł umiejętność uczenia się na błędach
2)      autorytet to wiedza, służba i pokora w jednym
3)      autorytet najlepiej się weryfikuje – i ustawicznie się weryfikuje – u podstaw, na samym dole, w pracy z drużyną / szczepem / uczniami...

Przyszła mi do głowy jeszcze jedna – czwarta rzecz. Chyba nie można być jednocześnie autorytetem dla wszystkich...

Drodzy Czytelnicy! Macie autorytety? Wierzycie w autorytety? Jesteście autorytetami? Napiszcie, jak jest z tym w Waszym Harcerstwie. Jeżeli chcecie, to poczytajcie też (ku refleksji): http://pl.wikipedia.org/wiki/Autorytet

ŚWIAT DYSKU – RODZINA TROLLI – JEŻYCJADA[1] 2004

W piątkowy wieczór, u progu weekendu, zagościły w naszym domu dwie nowe książki. Przydział czytelniczy dokonał się bez słów – W. zajął się troskliwie lekturą „Na glinianych nogach”, mnie zaś całkowicie pochłonął „Język Trolli”. Mężczyzna czyta książkę mężczyzny, kobieta czyta książkę kobiety – jakże staroświecko idylliczny obrazek. Zasmuciło mnie zatem, że kiedy po skończeniu z Musierowicz zabrałam się za wolnego już Pratchetta, chcąc powrócić w wiek XXI: czas równouprawnienia, partner mój nie tylko nie wyraził chęci sięgnięcia po 15. już tom Jeżycjady, ale wręcz w przekornym odruchu na swoim gadu-gadu zamieścił taki oto komentarz: Chłopaki, nie czytajcie Musierowicz!![2] Tak, tak na moim własnym (przynajmniej w połowie, jako rzecze intercyza) pececie!! 

Czym tłumaczyć fakt, że wielu lubiących książki facetów NIE ZACZNIE NAWET czytać czegokolwiek autorstwa poznańskiej Autorki? Czyżby odstręczała ich kryjąca się za okładkowymi wizerunkami dorastających pannic sugestia łzawych westchnień i irracjonalnych zachowań? Drodzy Panowie, w takim razie proszę nigdy więcej nie zgłaszać zażaleń w formie „nie da się zrozumieć kobiet”, skoro mając tak wspaniały, wieloczęściowy przewodnik po ich duszach i marzeniach[3], po prostu z niego nie korzystacie!

Jednakowoż, gdybym w tym jednym zdaniu z wykrzyknikiem chciała zawrzeć opis fenomenalnych (także w sensie sprzedanych setek tysięcy egzemplarzy, co w kraju nad Wisłą może zadziwić) książek Małgorzaty primo voto Barańczak, wyrządziłabym Wam, czytelnicy obojga – mam nadzieję – płci, nienaprawialną krzywdę. Dlatego też poniżej zamieszczam porównanie „Języka Trolli” z „Na glinianych nogach”, którym pragnę udowodnić, że zarówno Pratchett, jak i Musierowicz, to najczystsza klasyka wielkich Autorów.

Punkt pierwszy, czyli PODOBIEŃSTWA:
·   Oba porównywane tomy należą do większych całości: sagi świata Jeżyc, uroczej poznańskiej dzielnicy oraz sagi Świata Dysku, czyli alternatywnego kosmosu. Każda z nich jest na swój sposób fantastyczna (tak, zwę Jeżycjadę fantastyczną; sami powiedzcie, czy realistyczne jest, aby w Polsce XX/XXI wieku naprawdę istniała TAKA rodzina, jak Borejkowie??).
·   Każda z tych dwu książek jest w ramach swojego cyklu wyjątkowa: „Język Trolli” po raz pierwszy opowiada o poznańskim mikroświecie z perspektywy chłopaka, nie przypadkowego jednak dziewięciolatka, ale syna Idy Sierpniowej, wnuka Kalamburki, brata Łusi, siostrzeńca Gaby, Nutrii i Pulpy, kuzyna Pyzy i Tygryska, itd. Z kolei dwudziesta któraś książka Pratchetta zajmuje się istotą zupełnie nieludzką, a nawet nieżyjącą i jednocześnie nieumarłą. Może to wyjątek, a może precedens?
·      Owi główni bohaterowie są do siebie dosyć podobni: Józio – Pepe, milczący „rozbudowujący się w głąb” introwertyk oraz Golem, który konstrukcyjnie nie posiada narządów mowy. Obaj są inteligentni, szlachetni, odpowiedzialni; obu udaje się pod koniec opowiadanych historii sklecić ładne parę zdań, i to jakich zdań! (zaciekawionych czytelników uprasza się o osobiste przeczytanie książek; my tu bowiem spoilerów ani nie uprawiamy, ani też nie zasiewamy:)
·     Wspomnianą już idyllę polskiej rodziny Borejków (westalką = menedżerką tego ogniska jest Babcia Mila, charyzmatycznym acz niezaradnym patriarchą zaś Dziadek Ignacy) możemy porównać z sielanką nie tylko międzyrasowego, ale nawet międzygatunkowego pojednania dokonanego za sprawą Kapitana – Króla Marchewy. Czyż jego dziecięca wiara w zwycięstwo dobra nie odpowiada dokładnie ewangelicznemu duchowi zawartemu u Musierowicz?
·    Nie myśl jednak, Drogi Czytelniku, że którakolwiek z tych książek przypomina kazanie. Nic bardziej błędnego! Humor nie do wydestylowania z języka, komizm sytuacji, oryginalny dowcip wynikający z „efektu zaskoczenia”, komentarze obracające w żart trudne nieraz decyzje... Tak Musierowicz, jak i Pratchett są w tym mistrzami (słowa – klucze: żarówka, idiom, dzieńdobry dzieńdobry, chleb i płeć krasnoludów, napięcie przedpełniowe, ognioodporny ceramiczny ateista, itd. itp. etc.).
·    Jakkolwiek to zabrzmi, muszę napisać: w obydwu tych dziełach mamy do czynienia z kobietą z ruchomym futrem... Obie te kobiety miewają problemy z niektórymi częściami garderoby; więcej nie powiem. Aha, jedna chciała odejść, ale nie odeszła; druga nie chciała, lecz musiała i odeszła:( Mam jednak nadzieję, że wróci!
·      Dwie inne kobiety wyraziście manifestują bunt: Laura Tygrysek oraz Cudo Tyłeczek. Każda groźna na swój sposób, ale jednocześnie gwałtownie potrzebująca prawdziwego uczucia i zdrowego poklasku.
·    Następna rzecz, która się z poprzednimi wiąże, to sugestia nadchodzącego młodego pokolenia: już to dzieci, już to, hmmm, szczeniaków...
·    Znacząca obecność łaciny, czy to w komentarzach Ignacego seniora oraz Ignacego Grzegorza juniora, czy też w herbarzu Królewskiego Kolegium Heraldycznego, to kolejna prawidłowość, nie tylko łącząca obie książki, ale i przypominająca o wspólnych korzeniach naszych i waszych...
·   Wegetarianizm: dla kogoś, kto od dobrych kilku lat czuje się dyskryminowaną mniejszością kulinarną, każda wzmianka o wegetarianizmie w literaturze, a jeszcze w dobrej i poczytnej literaturze, to jest TO!
·      Cena: Pratchett mniej więcej po 26,00 PLN, Musierowicz takoż. Ilość stron: odpowiednio 302 oraz 208. Ilość egzemplarzy, czyli nakład: ponad 10 000 dla MM oraz  „każdy kolejny nakład większy od poprzedniego” dla TP. Czyżby jednak mieli jakiś wspólny rynek?:)
·        Wszechogarniający optymizm i „miłujący krytycyzm” wobec problemów na styku: ludzie – ludzie, ludzie – cywilizacja, ludzcy nieludzie – nieludzcy ludzie; być może mniejsze niż w pierwszych tomach obu cykli (o, masz! Kolejne podobieństwo?!), ciągle jednak dominujące.

Punkt drugi, czyli RÓŻNICE 
(których jest wedle mnie zdecydowanie mniej, ale może to i one decydują o różnych odbiorcach?):
·        Różne rekwizyty: ogólnie w Świecie Dysku do porządku dziennego (a zwłaszcza nocnego) należą rozliczne walki, broń, trucizna, arszenik, a w tej książce szczególnie samobójstwa golemów, Vimesa problemy z alkoholem, nieludzkie istoty i istnienia, niewiarygodna nobilitacja Nobbsa, itd. W świecie Jeżyc zaś tradycyjnie prym wiodą książki, dysputy moralno – filozoficzne (tak, pojawia się wreszcie słowo „seks”, ale kontekst zupełnie rozbija argumentację wszystkim krytykującym do tej pory jego brak), antytelewizja/antypopkultura.
·        Różne semantycznie i gramatycznie tytuły, aczkolwiek oba są wiele mówiące i znajdujące szerokie skojarzenia: „Język Trolli” to po pierwsze sposób wyrażania się bohaterki tytułowej, Trolli Stanisławy, czyli muzyka i śpiew oraz wibrujące iskierki śmiechu we wszystkim, co mówi, a mówi ona wtedy, kiedy rzeczywiście ma coś do powiedzenia. To zjednuje jej praktycznie wszystkich słuchaczy. Trolle to też synonim pewnego gatunku mężczyzn, który najpierw bije, potem myśli. Zaskakujące, że i ten język – można rzec język ciała – w niektórych sytuacjach komunikacyjnych sprawdza się znakomicie. Prawdopodobnie jednak tylko wtedy, kiedy uczestnikami dialogu są młodzi chłopcy, tacy jak Ignaś czy Józinek. „Na glinianych nogach” owszem, kojarzy się z ZSRR czy nawet dzisiejszą Rosją, czyli kruchym choć kolosalnym wybrykiem natury, albo raczej ułomnym produktem ludzi wierzących, że „byt określa świadomość”... W tym jedynym przypadku na szczęście to świadomość określiła byt Funkcjonariusza Dorfla. Nic więcej nie powiem, enter!

Cóż mogę napisać na zakończenie – jeśli jakiegokolwiek chłopaka / mężczyznę / faceta / trolla przekonałam niniejszym do przeczytania choćby pierwszych 3 kartek dowolnej książki Musierowicz (jednym słowem do dania Jej szansy), uznam to za olbrzymi sukces. A jeśli nie – trudno. I tak sama będę Ją często cytować i na Niej się wzorować. 

A tak na marginesie proponuję krótki konkurs – w której z książek MM znajduje się epizod harcerski?? Odpowiedzi proszę zamieścić w komentarzach; jeżeli będą prawidłowe, to i nagrody się znajdą!

[1] Kolejność w tym prostym łańcuchu skojarzeń nie ma żadnego znaczenia i zawsze można ją odwrócić.
[2] Nie widząc konieczności upubliczniania naszych małżeńskich dialogów swoją subtelną odpowiedź zamieściłam w wygaszaczu ekranu. I niech tam zostanie.
[3] Niektórzy nawet we własnej (intercyza!) bibliotece;-)

SZKOŁA ROCKA = SZKOŁA PROJEKTU UCZNIOWSKIEGO 2004

Film „Szkoła Rocka” pokazuje sytuację, w której projekt szkolny powstaje spontanicznie, a jego początek jest całkowicie improwizowany: śpiewający gitarzysta, którego wyrzucono z zespołu rockowego, podszywa się za swego przyjaciela i udaje nauczyciela „zastępczego” w jednej z prywatnych szkół amerykańskich, żeby zarobić na czynsz.


Na początku Pan S. planuje tylko przeczekać swój miesiąc zastępstw, pozwalając uczniom robić, co im się żywnie podoba, potem jednak zaczyna uczyć ich <<prawdziwej muzyki>>, czyli rocka. Pięknie pokazano, w jaki sposób samozwańczy pedagog wydobywa z podopiecznych to, co najlepsze i jak cudownie motywuje do działań, pozwalając im uświadomić sobie, co jest dla nich naprawdę ważne oraz przekazując ideologię zmiany świata poprzez choćby jeden rockowy koncert. 

A cała kilkunastoosobowa klasa Pana S. zgodnie akceptuje jego pomysł na projekt pod tytułem „rock band” i dowiedziawszy się, że daje on prawa do uczestniczenia w międzyszkolnym konkursie, nie zadaje dodatkowych pytań. Wniosek: tamte dzieciaki wiedzą doskonale, z czym się je projekty. Co więcej – każde z nich chce być zaangażowane i mieć w projekcie swoją działkę. W efekcie widzimy profesjonalny i dopracowany w każdym szczególe występ, którego nieplanowanymi widzami stali się także rodzice i dyrektorka szkoły i który zachwycił absolutnie wszystkich oraz rzeczywiście zmienił świat – co prawda na małym odcinku i w ograniczonym czasie, ale zmienił.

Pasja, motywacja, radość tworzenia - takie projekty chcę robić, czy to w rzeczywistości szkolnej czy też w edukacji nieformalnej!

UMYSŁ DYDAKTYCZNY A METODA HARCERSKA 2001

To w harcerstwie trzykrotnie spotkałam się z genialnymi w swej prostocie i prawdziwości słowami Konfucjusza. W trzech formach gramatycznych brzmiały one następująco:


Słucham i zapominam, Widzę i zapamiętuję, Robię i rozumiem;
Usłyszałem i zapomniałem, Zobaczyłem i zapamiętałem, Zrobiłem i zrozumiałem;
Powiedz mi, a zapomnę, Pokaż mi a zapamiętam, Pozwól mi zrobić, a zrozumiem.


Utkwiły mi one w pamięci niczym wschodnie haiku, przypominając się czasem znienacka, ni stąd ni zowąd, czasem zaś w odpowiadającej ich treści sytuacji (uczelniane zajęcia z dydaktyki lub... harcwykłady...), zawsze zmuszając mnie do przysłowiowej minuty mądrości = minuty kontemplacji. Z pozoru tylko słowa te przekazują tezę o działalności ludzkiego mózgu i, ewentualnie, rodzajach pamięci: wzrokowej, słuchowej czy tzw. ruchowej. Dla mnie są one przede wszystkim kwintesencją metody harcerskiej i gwarancją jej nieśmiertelności. Śmiało mogą być argumentem w dyskusji <<Harcerstwo XXI wieku>> - argumentem przemawiającym za stosowaniem starych, przedwojennych sposobów harcowania. Tych z Grodeckiej i Phillipsa; tych z Kamińskiego i – żaden ze mnie Kolumb – Baden – Powella...
  • Czym bowiem była, jest i będzie (chyba...) szkoła?
W przeważającej swej masie szkoła m ó w i, czasem p o k a z u j e – cóż, wykład, pogadanka, czy też zadanie lektury (nie mówię tu o literaturze pięknej!) to jednak najszybsze z metod nauczania. A ilość materiału – z roku na rok – przyrasta... Uczniowi, który akurat nie jest omnibusem, nie pozostaje nic innego jak zasada 3Z: zakuć, zdać, zapomnieć. I jak się w praniu okazuje, kolejnym reformom nic, albo prawie nic do tego...
  • A czym było, jest i oby będzie tak dalej prawdziwe harcerstwo?
Prawdziwe harcerstwo to szkoła życia, która kształtuje światopogląd harcerzy i realnie wpływa na ich codzienne funkcjonowanie w swoich środowiskach. To naturalne i pośrednie uczenie w działaniu, w grupach – razem – ale indywidualnie! Od drugiego roku studiów jestem fanatyczką metody harcerskiej i pamiętam, jak wstrząsnęło mną odkrycie, iż ten prawdziwy skarb, znajdujący się w rękach instruktorów ZHP od prawie 90 lat, doskonale przekłada się na współczesne, rzekomo nowe i odkrywcze metody stosowane w zarządzaniu, ruchu oazowym, Nowej Szkole...

Czym różni się dydaktyka akademicka od metody harcerskiej? Dlaczego w ciągu półrocza (jak dotąd) swojej nauczycielskiej pracy dziękowałam Bogu za to, że jestem harcerką i że postawił na mojej drodze studenckiej zarówno KHKA „Diablak” jak i Ruch Całym Życiem? Z całą świadomością magistra dydaktyki mogę napisać, iż o ile prawdziwe harcerstwo jest „szkołą życia”, o tyle prawdziwe instruktorstwo jest „szkołą dydaktyki”! Bogatsza o doświadczenia z drużyną w wieku podstawówkowo-gimnazjalnym uczę j.angielskiego w szkole podstawowej i gimnazjum właśnie. I – po harcersku – daję się uczyć! Moi uczniowie uczą mnie pokory – zupełnie nie rusza ich osiągnięta przeze mnie bardzo dobra ocena z dydaktyki j. polskiego (czy to z egzaminu, z pracy, czy z obrony...), ani trud zdawania dodatkowego egzaminu FC (byle za wszelką cenę móc uczyć, jak nie „Polaka” to „Anglika”). Wykorzystują z równą intuicją co bezwzględnością moją dobrą wolę, dobre serce i mimo wszystko niezachwiane pojęcie o wyższości podmiotu nad przedmiotem – oraz o równości podmiotów. Na szczęście wiem – a skąd, jak nie z harcerstwa?! – co może kryć się za maską lekcyjnego przeszkadzacza, jak reagować na – bywa i tak – brutalne prowokacje; wiem, że cierpliwość jednak popłaca i że chcieć to móc!

I o ile teoria – także dydaktyki akademickiej – działa na zasadzie 'wszystko się może zdarzyć', szczególnie że sprzęt komputeropodobny, który może wygenerować także wszystko, jest na wyciągnięcie ręki, to praktyka szkolna zdecydowanie ogranicza rojenia o 'uczniu wirtualnym' (czy modelowym) i przywraca rzeczywistości. Szkoda tylko, że jest to coraz częściej bezosobowa praktyka testów i wiedzy liczonej w procentach. Nie ma to jak bieg patrolowy, parada oszustów, czy inna typowo harcerska forma sprawdzania wiadomości!
Mimo wszystkich zalet bycia nauczycielką i  instruktorką zarazem, cierpię na lekką schizofrenię, która wynika z organicznej sprzeczności dwóch rzeczy: harcerskiej dobrowolności i przymusu szkolnego. Zwłaszcza, iż u pedagogów napotkałam myślowy precedens: nie musi tak być![i]

Powtarzam jednak – mi jako przeciętnej jednostce nauczycielskiej z tzw. powołaniem harcerstwo dało wiele: odwagę stosowania rozwiązań niekonwencjonalnych, trwały entuzjazm oraz ów rodzaj nawiedzenia, który akceptował Mirowski[ii]. A także świadomość, że mnie nie interesuje proste przekazywanie wiedzy. Mnie interesuje przekazywanie trwałej wiedzy z jednoczesnym budowaniem wewnętrznych struktur – tak w zakresie umiejętności, jak i postaw. Innymi słowy – staram się być wzorem, exemplum.

No i – posłużmy się językiem reklam – harcerstwo dało mi jedyną w swoim rodzaju, niepowtarzalną, arcyskuteczną – METODĘ HARCERSKĄ. Stąd mój końcowy apel – instruktorze! Pozwól mi zrobić, a zrozumiem – Twój wychowanek.


[i] Por. Z.Barciński, cykl artykułów pod wspólnym tytułem: Porządek na lekcji, „Grupa i Zabawa” (Kwartalnik Polskiego Stowarzyszenia Pedagogów i Animatorów KLANZA) 1998, nr 3, 4; 1999, nr 1, 2, 3, 4, 5.
[ii] S. Mirowski, Styl życia, Warszawa 1997, s. 31.

KOCHAM IRLANDIĘ JAK... IRLANDIĘ! 2001

I. Jak do tego doszło?
Mój pierwszy wyjazd do Irlandii był właściwie jednym długim ciągiem „pierwszorazowych” wydarzeń – pierwszy raz leciałam samolotem pasażerskim, pierwszy raz płynęłam na łódce i uprawiałam narciarstwo wodne, pierwszy raz przez prawie miesiąc nie było przy mnie nikogo, z kim mogłabym rozmawiać po polsku; żadnej polskiej istoty, na której mogłabym zawiesić oko – pierwszy raz zaczęłam niemal śnić w obcym języku... 

Wszystko zaczęło się na Wigilii KHKA Diablak w krakowskim Domu Harcerza – jako półroczna zaledwie nauczycielka j. angielskiego pomyślałam sobie, że trzeba by wreszcie poużywać trochę tego języka w jego rodzimych stronach. A że Anita – krakowska pełnomocniczka komisarza zagranicznego ZHP – była akurat na miejscu, to i zapytałam, jak to zrobić, żeby jednocześnie mieć i skauting i język angielski. Nic prostszego – wystarczy wejść na stronę www.scout.org i poszukać informacji o wolontariacie skautowym. Tak też zrobiłam – wybrałam z całkiem bogatej oferty ośrodki skautowe w Wielkiej Brytanii, Danii, Szwecji, Niemczech no i – Irlandii. Rozesłałam mejle – otrzymałam odpowiedzi pozytywne (z jednym wyjątkiem – ze Zjednoczonego Królestwa nie dostałam zgoła nic) – stwierdziłam, że gdzie na terenie Europy – poza Anglią oczywiście – będzie najlepszy angielski, jak nie w Irlandii? Jeszcze tylko potwierdzenie mojej aplikacji (= podania) przez Anitę oraz dh. Ewę z Głównej Kwatery i już mogłam wysłać zgłoszenie do Carla – gospodarza ośrodka, który wówczas znałam tylko z nazwy: Killaloe Water Activity Scout Centre. Bardzo szybko otrzymałam odeń list („snail mail”) zapraszający, jak również wskazówki dotyczące wolontariatu skautowego oraz ankietę ewaluacyjną z ośrodka WOSM w Kanderstegu. A potem przyszło mi już tylko czekać – na wakacje i na sierpień.

Akcja naborowa w drużynie, Zielony Rajd, sprawdziany końcoworoczne, poprawianie kartkówek... Dopiero w drugiej połowie lipca stwierdziłam, że przydałoby się zacząć przygotowywać do mojego najdalszego jak dotąd wyjazdu. Priorytety – oczywiście szybko i tanio. Bardziej tanio, niż szybko. Zasięgnęłam rady u Diablaczki Zosi – wielkiej podróżniczki.
-          To ty nie wiesz? – zapytała ze zdziwieniem.
-          O czym nie wiem?
-          Agatka wybiera się do Irlandii na początku sierpnia!
-          Agatka!!!??? – to była zbawienna wiadomość. 
 
Agatka – największa znana mi globtroterka, magister geografii i osoba, która zwiedziła całą Azję i prawie całą Europę – jednym słowem ktoś, kto zna się na rzeczy jak sam Tony Halik. Jak tu nie wierzyć w przysłowiowe szczęście? To Agatka wynalazła w Internecie najtańsze chyba połączenie lotnicze świata (absolutnie nie reklamując i nie ciągnąc żadnych zysków, polecam jednak Ryanair – linie bądź co bądź irlandzkie...) i przez tenże Internet kupiła bilety (dzięki karcie kredytowej dh. Krzyśka i kafejce cybernetycznej dh. Maurycego...); Agatka zaplanowała dokładnie podróż do Frankfurtu, skąd nasz samolot odlatywał; Agatka wymyśliła, że właściwie dlaczego by nie odwiedzić po drodze Diablakowych, harcerskich przyjaciół, którzy akurat znajdowali się i we Frankfurcie, i w Londynie (przesiadka), i w Dublinie... Jednym słowem wszędzie, gdzie by się człowiek nie ruszył! Słysząc to wszystko z jej ust, po raz tysięczny chyba pomyślałam: Co ja bym bez harcerstwa zrobiła?...
               
Nadszedł 28 dzień lipca 2001 – wsiadłam do autobusu do Dębicy, a następnie do pociągu do Krakowa. Na peronie pozostali zaprzyjaźnieni druhowie z 44 WDH, do ostatniego momentu przypominający mi: Tylko nie zapomnij o Guinessie! Owszem, obiecałam im dostarczyć nawet całą skrzynkę najsłynniejszego piwa świata, pod warunkiem, że jest dostępne w wersji bezalkoholowej...

II. Podróż:
W Krakowie spotkałam Agatkę i poczułam, że teraz to już naprawdę jedziemy... Co i rusz sprawdzając, czy paszporty są na swoim miejscu, Polskimi Kolejami Państwowymi dotarłyśmy do Zgorzelca. Przetuptawszy przez granicę i wyjaśniwszy, że „transit”, znalazłyśmy się w Goerlitz. Agatka kupiła śmiesznie tani bilet weekendowy (ważny na 5 osób i kosztuje 40 DM!) i ruszyłyśmy via Niemcy. Spodobało się nam, że w Germanii nie tylko realizują hasło „TIR-y na tory”, ale idą dalej: „samochody osobowe na tory” – w weekendy, żeby odciążyć autostrady. Jak inaczej wytłumaczyć fakt, że zapewne dopłacają do wyż wzmiankowanych biletów, żeby tylko ludzie podróżowali koleją?! A kiedy z pociągiem coś się wydarzy, tak jak to stało się z naszym pomiędzy Leipzig i Halle, dość szybko zostają podstawione autobusy. Miałyśmy okazję stwierdzić, że słynny niemiecki „Ordnung” niekoniecznie „muss sein”... Kierowca, który odjeżdżał pierwszy i miał już komplet pasażerów oraz ostre przepisy, że nikt nie może w autobusie stać, po kilkuminutowym przekonywaniu go w angielsko-niemieckim języku, że my MUSIMY, zgodził się zabrać nas na – schody. I wszyscy pasażerowie zaczęli mu bić brawo – taka to była niezwykła decyzja...
                
Dworzec kolejowy we Frankfurcie – prawdziwy wielojęzyczny i różnobarwny moloch. Zachwyciły mnie na nim... budki telefoniczne, jakże różne od produktów naszej „TePsy” – nie dość, że na monety, to jeszcze wydają resztę!! Co prawda w tamtym momencie nie przydały się nam za bardzo – Lolo nie odbierał bowiem telefonu. Miałyśmy jednak jego adres, kilka map – billboardów po drodze i silną motywację – żeby jak najszybciej dojść na miejsce i zrzucić wreszcie z ramion te plecaki! Co też się nam bez specjalnego błądzenia udało. Po drodze stwierdziłyśmy, że „coś ten Frankfurt zaśmiecony jak na Niemcy”, „a ta wieżyczka (Eschenheimer Turm) to na pewno jest średniowieczna” oraz ogólnie oceniłyśmy miasto na miejscami mniej, miejscami bardziej udany mariaż starego i nowego, niemieckiego i obcego (obce było zaś bardziej orientalne niż słowiańskie). Dzieląc się swymi wrażeniami z Lolem, kiedy już doń dotarłyśmy, usłyszałyśmy zaskakujące acz prawdziwe zdanie: „Amerykanie przygotowali Niemcom bardzo ładny plac pod budowę w 1945 roku...” No tak, rzeczywiście, miasto zostało po II wojnie światowej odbudowane i jest tak naprawdę młode. Przy czym „nowa starówka” jest naprawdę klimatyczna, wabiąca imprezami kulturalnymi, wystawami i koncertami; centrum finansowe zaś to głównie wysokościowa kombinacja szkła, metalu i betonu, jak dla mnie niespecjalnie interesująca, za wyjątkiem może ptakopodobnego pomnika postawionego ku czci... krawata...

Nie mogę powiedzieć, że choćby zaczęłyśmy poznawać Frankfurt – już nazajutrz po przyjeździe, 30 lipca, wylatywałyśmy z lotniska Frankfurt Hahn do Londynu. Zabawny był dla mnie fakt, że lotnisko docelowe pierwszego lotu, London Stansted, znałam z... podręcznika do angielskiego, z którego uczę w gimnazjum... Wygląda ono dokładnie tak samo, jak na książkowej fotografii, a czasu na obejrzenie miałyśmy trochę, bo około siedmiu godzin... Nocą nie opłacało się wypuszczać na Londyn Właściwy.  Po owych siedmiu godzinach nastąpił kolejny tani lot do miasta dla mnie niesamowitego, kojarzącego się z nowożytnym Ulissesem i jedyną w swoim rodzaju muzyką irlandzką – do Dublina.

III. Dublin:
Na lotniskach „tranzytowych” przejrzałam sobie przewodnik Agatki i trochę byłam nastawiona na swoistość irlandzkiej stolicy wielkości naszej Warszawy, w której mieszka, bagatela, ponad ¼ całej ludności kraju... Dwa dni i jedna noc tam spędzone zaledwie pozwoliły na „obejrzenie zewnętrzne niekomercyjne” , spotkałyśmy jednak Wojtka, studenta (a jakże, z Diablaka...), który wprowadził nas w półświatek dubliński, umawiając się na pogawędkę w pubie na jednej z niewielu ulic, gdzie nie ma ruchu samochodowego (są tam zatem ekipy grająco - śpiewające). Za jego poradą nocowałyśmy na polu namiotowo - kempingowym pod Dublinem, w miejscowosci Shankill. Stwierdziłyśmy, że Dublin to po prostu czarowne miasteczko. Właśnie - miasteczko - nie da się inaczej powiedzieć o tej skądinąd stolicy 4 - milionowego kraju! Jest ono dosyć jednolite - jak się już zwiedzi kilkanaście ulic o różnej wielkości, to można się spodziewać, co znajdzie się na innych, nieznanych; tak samo z pubami i innymi miejscami "użyteczności publicznej" (najbardziej zachwycone byłyśmy bibliotekami z darmowym Internetem!!). Piękne jest, że nie ma w Dublinie bilboardów i nachalnych reklam, nie ma bloków, tylko urocze, połączone na sposób kamieniczny domki jedno-,  najwyżej dwupiętrowe, z wiktoriańskimi oknami i drzwiami. Kolorowe toto, zadbane, ukwiecone; a na drzwiach kołatki!! Cud miód! Piętrowe za to mają dublińczycy autobusy, których wszędzie jest po prostu „full”! Kołyszą się dość mocno, ale stabilnie i nie mają jakiejś zbiorczej stacji, tylko po prostu przystanki na wszystkich możliwych ulicach. Nie zawadzi tu wspomnieć o przedziwnym systemie wydawania reszty pieniędzy, jeżeli kupuje się bilet u kierowcy (a jednorazówki trzeba, bo nigdzie indziej ich nie ma) - kierowca nie wydaje tak po prostu różnicy pomiędzy ceną a zapłatą, tylko nabija ją na bilecie i jeśli chce się odzyskać pieniądze, idzie się do JEDYNEGO w całym mieście biura DUBLIN BUS mieszczącego się przy głównej ulicy i rozlicza... Ta główna ulica (z wysepką trawnikowo-pomnikowo-ławkową przez środek) jest ekwiwalentem „rynku a la plac” i zwie się O'Connel Street, ku pamięci irlandzkiego pacyfisty z przełomu 19. i 20. wieku, Daniela O'Connela, który głosił wyzwolenie Irlandii drogą prawną i miał powiedzieć: "ŻADNA ZMIANA POLITYCZNA NIE JEST WARTA PRZELANIA CHOĆBY KROPLI LUDZKIEJ KRWI". Jak dla mnie jest to motto życiowe i z wielkim entuzjazmem uwieczniłam na zdjęciu statuę tegoż człowieka! (w stylu Mickiewicza z krakowskiego rynku...) Nie omieszkałam też pstryknąć fotek pomnikom Jamesa Joyce'a i... Molly Malone! Tak, tej samej Molly z polskiej (czyli zaadaptowanej irlandzkiej) szanty! "Pchając wózek z rybami"...itd.

Wędrując i chłonąc celtycką odmienność odwiedziłyśmy też uroczy, egzotyczny i dosłownie zapchany ludźmi park Stephen’s Green z przeróżnymi atrakcjami typu stałego (popiersie patriotki irlandzkiej i jednocześnie żony polskiego hrabiego, Konstancji Markievicz) i chwilowego (zespół wokalno-taneczny grający typową „Irish music”). Nieco poddenerwowane natomiast weszłyśmy do urzędu imigracyjnego, żeby dostać pieczątkę legalnego pobytu. Na szczęście załatwiłyśmy to bez problemu, jako że tak samo tam ludzie pozytywnie reagują na słowo "scouting", jak u nas na "harcerstwo". Muszę jednak przyznać, że w takich chwilach żałowałam, że nie jesteśmy w Unii Europejskiej...

Jednym zdaniem: Dublin zajął wysoką pozycję na mojej prywatnej liście miejsc, gdzie warto powrócić – także ze względu na magiczną atmosferę, którą wprowadzają dwujęzyczne napisy – pod angielskim gaelicki, (Bealai éalaine) język elfów... Także ze względu na masowo spotykane chodzące stereotypy – rudowłosi Irlandczycy, przystojni marynarze... Agatka została w stolicy, ja natomiast udałam się w kolejną podróż – w poprzek wyspy, wyjeżdżając z Busaras Station na wschodzie, a cel swój mając w Birdhill na zachodzie... (niemal przy Limerick, a stamtąd do Atlantyku to po prostu rzut rogatywką!!!)

IV. „Go west”:
Autostrada raczej pustawa, bez ścian ekranujących, wzdłuż niej już to lasy (a raczej mocno zarośnięte miedze), już to górujące „kościołozamki” z szarego kamienia, obok pastwiska (krowa, owca, osiołek, owca, koń, owca). Dojazd do ośrodka bajecznie prosty. No i lewostronny...

V. Killaloe Water Activity Scout Centre:
Wodne Centrum Skautowe właściwie nie mieści się w Killaloe, ale kilka kilometrów obok (szybciej rzeką Shannon, niźli szosą...). Zresztą granica pomiędzy miastem a wsią w polskim rozumieniu została tam bardzo zatarta – w miasteczkach jest po prostu gęściej – więcej domów, pubów, sklepów i ludzi. Killaloe to bliźniak syjamski Balliny – dzieli je Shannon River, łączy zaś stary, piękny, ale okropnie wąski most (nic to, bo właśnie przezeń idzie cały niemały ruch samochodowy znad jeziora Lough Dorg na Limerick). W obu tych miejscowościach są po dwa kościoły reprezentujące katolików i protestantów – co więcej – kościoły katolicki i protestancki w Killaloe są pod wezwaniem tego samego świętego – Flannana (widocznie został kanonizowany przed rozłamem). Mnóstwo egzotycznej zieleni; nieco brudu i obłażących z tynku budynków tylko w zaułkach mocno oddalonych od centrum i nielicznych (mimo że nadatlantycka wilgoć panuje tam spora!).

Samo centrum skautowe to rozłożysty, ale niski budynek z łóżkami 2 – piętrowymi na kilkadziesiąt osób, obok potężny barak na sprzęt pływający (mmm, łódki, kajaki, toppery, i mnóstwo innych drobiazgów), 7 metrów do zatoczki, w niej molo z „lilyvets” – jednostkami pływającymi produkowanymi przez Holendrów na potrzeby skautów, motorówki mała i duża; jednym słowem dużo wszystkiego średnio uporządkowane... Gospodarz, Carl – typowy irlandzki wilk morski z fajką i o dziwnym akcencie, inni wolontariusze: dwie 19-letnie Holenderki - bliźniaczki, po prostu śliczne, o podłużno-owalnych buziach, zadartych noskach i długich szyjach. Obie blondynki, przy czym rozpoznawałam je po tym, ze Sanne miała trochę bardziej kręcone włosy na grzywce, Esther natomiast pofarbowane na czerwono końcówki kucyków i czasem nosiła okulary. Szkolą się do pracy z dziećmi specjalnej troski. Przemiłe. Główny nasz szef to ich holenderski zwierzchnik skautowy, Maurice, nauczyciel młodszoszkolny, gość w porządku, tylko strasznie kopcący papierosy (sam sobie kręcił fajki i to okropnie śmierdzące!). Pozostali Holendrzy to 16-letni Jurdij i 17-letni Pim - obaj w szkole przygotowującej do studiów kapitańskich. Poza nimi jeszcze byli: Laurent z Luksemburga w Luksemburgu, cichy jak myszka oraz wiecznie opalony Emilien z Rumunii, z samego Bukaresztu, łączący profil Jean Claude van Damme'a z pochmurnym spojrzeniem Żebrowskiego. Osiem osób, szesnaście par rąk, podczas gdy pracy raczej niedużo. 

Obowiązki nasze powszednie polegały na robieniu sobie posiłków i umilaniu wolnego czasu – przeważnie na wodzie. Kiedy przyjeżdżały grupy skautowe „normalne” (Amerykanie i Irlandczycy) Holendrzy zajmowali się uczeniem ich obsługi sprzętu wodnego albo po prostu transportem „jeziornym”; ja pływałam jako dodatek (nie mam uprawnień żeglarskich) albo zajmowałam się kuchnią. Każdy z nas robił to, co umiał i chciał. Bardzo podobało mi się naturalne i totalne równouprawnienie: wszyscy wyciągaliśmy duże kamienie z zatoczki i przewozili na taczkach do dołka; wszyscy znosiliśmy drzewo na nowy budynek ze wzgórza, wszyscy myliśmy naczynia bez odgórnie ustalonych dyżurów, ale dosyć sprawiedliwie. Nie podobał mi się brak myślenia proekologicznego – doskonałe warunki, jeszcze czysto, ale żadnej lokalnej oczyszczalni, sortowania śmieci, żadnej oszczędności w tym kierunku. Duże zdziwienie moim wegetarianizmem, ale całkowita akceptacja. Jedzenie niestety przetworzone maksymalnie, z puszek, słoików, torebek i mikrofalówki. 

Refleksje skautowe: Laurent nigdy w życiu nie zgodziłby się na ograniczanie swojej wolności takim prawem harcerskim, jakie mamy w Polsce; dziewczynom to bez różnicy, bo one nie piją i ich „zuchy” oczywiście też nie. „Seascouts” nie czują wielkiej więzi z Baden-Powellem, on stworzył przecież skautów lądowych. To raczej klub żeglarski, bez śpiewania szant zresztą... Co wieczór za to, zamiast ogniska – wizyta w pubie. Irlandzkie puby są zresztą absolutnie odjazdowym zjawiskiem kulturowym! Spotykają się tu przy jednym stole bilardowym, przy jednym mikrofonie i na jednym parkiecie całe pokolenia. Miejscowa szkoła tańca co środę urządza pokaz tradycyjnych tańców irlandzkich, naukę dla chętnych, po czym zbiera wolne datki na działalność. Gdzie w Polsce w lokalu wieczornym zobaczę dziesięciolatka wywijającego hołubce ze starszą panią?! Gdzie usłyszę dwunastoletnią dziewczynkę śpiewającą drżącym a czystym głosem starą romancę? Gdzie o północy wszyscy wstaną (w postawie swobodnej), żeby odśpiewać hymn państwowy, po czym, jak gdyby nigdy nic wrócą do swojego kufla... Mimo osiemsetletniej podległości Anglii i młodziutkiej, osiemdziesięcioletniej wolności (na marginesie: równe 80 lat i żadnych wielkich, państwowych obchodów!!! Ani też ech rozdarcia Republika Irlandii - Ulster. Czternastoletni Tyke mówi tylko: „Chciałbym, żeby Irlandia była jedną całością, ale nie zrobię w tym kierunku nic dramatycznego.” ). Tam po prostu panuje spokój tradycji, której nie przeszkadza fakt, że Irlandia jest „tygrysem celtyckim” w Unii Europejskiej – daje czyste środowisko, za co zyskuje high-tech i jeden z najwyższych dochodów na głowę w Europie...

VI. Wolontariackie rozrywki:
Poznałam Irlandię imprezową nie tylko od strony pubów: zawieziono nas do Fun – Land (Limerick), centrum rozrywki z kręglami, grami, rażeniem prądem i mnóstwem innych atrakcji. Zwiedziliśmy Bunratty Castle – zamek średniowieczny otoczony typowo irlandzką wsią odrestaurowaną na wiek XIX. Świętowaliśmy urodziny Emiliena i Alana. Ekstremalnie wywiało i wymoczyło nas na klifach Moheru (skały samobójców i groźny Atlantyk) oraz na... nartach wodnych. Holendrzy i Irlandczycy w listopadową iście pogodę (mgła, ukośna ulewa, wiatr zachodni) urządzili sobie zawody żeglarskie. Podziwiałam ich z ciepłej i pachnącej zupą kuchni... Przy na szczęście nieco lepszej pogodzie pomagaliśmy w przeprowadzeniu wodnej części skautowych ogólnokrajowych zawodów „best of the best”: „Melvina”. Przy tym wszystkim często gęsto mogłam przebywać w miejskiej bibliotece (bardzo łatwo i przyjemnie dojeżdżało mi się do niej na stopa), korzystać z Internetu i czytać książki po angielsku (cały dostępny Harry Potter, komiksy o Asterixie, TinTinie, inne książki nie przetłumaczone na polski). Na pożegnanie ugoszczono nas kolacją w ekskluzywnej restauracji.

VII. Powrót:
Pierwsze wyjechały Esther i Sanne i wtedy już naprawdę nic nie było do roboty... Wyjechałam więc i ja, cztery dni wcześniej niż powinnam, dlatego Światowe Biuro Skautowe w Kanderstegu nie przyznało mi refundacji 50% kosztów podróży. Jednak z uwagi na tani dojazd, który opisałam na początku i tę niesamowitą ilość atrakcji, które mnie spotkały, uważam, że i tak interes ubiłam znakomity! No i nauczyłam się kilku słów po irlandzku – myślę, że oddają one dobrze samopoczucie zwiedzających Zieloną Wyspę: „Ta me go maith, go raibh math agat” znaczy bowiem: „Dziękuję, czuję się dobrze”.

W imieniu Carla, jako pierwsza Polka w Killaloe w XXI wieku, zapraszam do Irlandii! 
Wolontariat skautowy czeka!

RZECZ O BOŻENIE CHRZĄSTOWSKIEJ (aneks pracy mgr) 2000

Zapis rozmowy przeprowadzonej z Bożeną Chrząstowską w Poznaniu, 14.04.2000 roku.

Barbara Smoła: Urodziła się Pani w Poznaniu, tutaj także uczyła się, studiowała i do dzisiaj pracuje, a także mieszka. Czy Poznań jest Pani „małą Ojczyzną”, ukochanym miastem – miejscem, gdzie tkwią wszystkie korzenie?

Bożena Chrząstowska: Tak, urodziłam się tutaj, w murach poznańskiej cytadeli (ojciec pracował w wojsku), ale korzenie są wszędzie tam, gdzie uświadamia się związek z kulturą – więc: w Krakowie, w Zakopanem, a od 1980 r. – również w Wilnie, Paryżu, Rzymie, Atenach... Ale lubię Poznań i poznaniaków – są rzetelni w pracy, choć nie wszyscy są błyskotliwi...

B.S: Nie było łatwo umówić się z Panią Profesor na ten wywiad. Różnorakie zajęcia, przeprowadzka, studenci... Teraz też kolejka niemal ustawia się pod drzwiami...

B.Ch: Jest cechą mojego charakteru, że wszyscy, którzy ze mną pracują, mają trudne życie i jest im ciężko... Ja po prostu sama jestem pracowita i mówię to bez jakiejś fałszywej skromności. Zawsze lubiłam pracę, praca daje mi satysfakcję. I wszyscy dookoła mnie są wciągani przez ten wir, przez wielość różnych problemów i też się napracują. To dotyczy mojej rodziny, współpracowników, ale przede wszystkim studentów. Niektórzy uciekali z moich zajęć i było mi bardzo przykro – to byli ci, którzy zobaczyli, że gdzieś indziej jest łatwiej, można się „prześliznąć”. Zostawali tacy, którzy naprawdę fascynowali się dydaktyką, mieli poważne plany dotyczące zawodu. Do dziś mam ciekawe i dobre grupy seminaryjne, chociaż był taki okres, kiedy nikt na dydaktykę nie przychodził. Musiałam wtedy z konieczności rozwijać badania literaturoznawcze i formować seminaria literackie. Ale obecna reforma spowodowała, że tworzy się pozytywny, dobry klimat dydaktyczny i podejmujemy wiele innowacyjnych działań, do czego pewnie sama się przyczyniłam przez lata obecności na Radzie Wydziału.

B.S: Właśnie – na drzwiach Pani gabinetu jest napisane: „pracownia innowacji dydaktycznych” – co to tak naprawdę znaczy?

B.Ch: Po wygłoszeniu referatu dotyczącego teorii dydaktyki na konferencji teoretycznoliterackiej w Puławach zapytał mnie Profesor Michał Głowiński: „Jak to, pani uczyła w szkole?” Odpowiedziałam, że uczyłam przez 15 lat. Na co Profesor: „I nie zniszczyła pani ta instytucja? Jak to się stało, że pani ocalała?” Jego wypowiedź dobrze obrazuje fakt, że zajmowanie się problematyką dydaktyczną jest uważane na uniwersytetach za jakiś boczny tor i jest niezupełnie dobrze przyjmowane. A ja na tym torze czuję się bardzo dobrze, wiem, co robię, wiem, o co walczę i chcę tym zarażać także moich studentów! I w pewnym momencie uświadomiłam sobie, że nie zostawię żadnego następcy – na studia doktoranckie zawsze dostawali się nie moi wychowankowie. Kiedy odczułam, że nie mam wpływu na rozwój refleksji teoretycznej, na badania naukowe i wprowadzanie tego, co nowe i innowacyjne, a moja praca dydaktyczna ogranicza się wyłącznie do przygotowywania zawodowego, to zaczęłam się ostro starać. „Wystawiłam łokcie do przodu” (a wcześniej nie umiałam wykonać tego gestu), poszłam do pana Rektora (który zresztą mnie doceniał, bo wiedział, że robię wiele rzeczy dla szkoły, choć nie na naszym uniwersytecie, gdzie nie pełniłam żadnej funkcji), no i otrzymałam osobną komórkę, która nie zostanie zamknięta po moim odejściu na emeryturę, bo dobrze się wpisała w krajobraz uniwersytecki. Ma ona charakter innowacyjny, podbudowany refleksją naukową, czego się na ogół w uniwersyteckich zakładach dydaktyki nie robi. Udało nam się zorganizować kilka wartościowych imprez naukowych, a przede wszystkim przygotować grunt dla reformy.

B.S: To znaczy, że rozumie Pani dydaktykę literatury i języka polskiego jako naukę wtedy, gdy wprowadza ona innowacje dydaktyczne podbudowane naukową refleksją?

B.Ch: Myślę, że przede wszystkim buduje ona teorię przedmiotu, łącząc dydaktykę ogólną z  dyscyplinami macierzystymi. Dzisiaj, dzięki reformie, mamy nieoczekiwany rozwój i rozrost kadry przygotowującej podręczniki i programy. Niestety wielu autorów nie wie, na czym ta reforma polega, wielu wyprowadza wnioski wyłącznie ze swego nauczycielskiego doświadczenia – bez lektury, bez teorii, bez głębszej podbudowy. To uświadamia gwałtowną, generalną potrzebę refleksji teoretycznej, tworzenie jej za pomocą innowacyjnych działań i upowszechnianie – szczególnie teraz, kiedy chcemy szkołę rozwinąć, wyrwać z marazmu.

B.S: Poruszyłyśmy temat reformy, w której bierze Pani nieustannie udział. Jakie cele przyświecały Pani i zespołowi „Polonistyki” podczas tworzenia podstawy programowej – jej kolejnych wersji?

B.Ch: Jesteśmy źle wykształconym narodem – jest dużo ludzi, którzy ukończyli tylko szkoły zawodowe, źle mówią, źle piszą, nie czytają literatury. Nasza troska polegała na tym, żeby dbać o wysoki poziom wykształcenia, które nie ma być nastawione tylko „na dziś”, „na teraz”, na zdobywanie pieniędzy i kontakty z zagranicą. Chodziło nam o to, żeby poza serialem, poza westernem i kryminałem coś jeszcze było ludziom potrzebne. Coś, co wzniesie ich na wyższy poziom życia duchowego – niezależnie od kierunku światopoglądowego. Dlatego walczyliśmy o kanon, o „treści wspólne i konieczne”. Wrócono dziś do naszych prac – myślę, że okaże się to dobre dla szkoły.

B.S: Ja jako świeżo upieczona adeptka zawodu nauczycielskiego słyszę w związku z reformą wiele takich jakby zewnętrznych haseł: nauczanie kreatywne, integracja treści, bloki międzyprzedmiotowe, zarządzanie edukacją, itp. Chciałam teraz zapytać, czy to wszystko jest rzeczywiście w dydaktyce zupełnie nowe, wymagające nowego podejścia, nowych narzędzi?

B.Ch: Mogę powiedzieć, że stawiany przez rządową opozycję zarzut o kompletnym nieprzygotowaniu reformy oświaty jest niesłuszny. Kiedy prześledzi się dorobek dydaktyki literatury i języka polskiego w ciągu ostatniego ćwierćwiecza, widzi się, że zrobiono bardzo dużo. Mamy ogólne podstawy dotyczące scalania wiedzy (teoretyczne prace profesora Kurczaba) oraz praktyczne rozwiązania proponowane przez zespół To lubię! Ten, kto uczy według To lubię!, od razu się wyróżnia u mnie na seminarium podyplomowym. Wyróżnia się zrozumieniem reformy, szukaniem związków pomiędzy różnymi elementami treści, pogłębieniem analizy. Przecież od 1980 roku nieustannie trwały innowacje programowe – to dziś owocuje. Inną sprawą jest upowszechnienie. I wydaje mi się, że niezdobytym bastionem są jeszcze licea. W moim przekonaniu – obym była złym prorokiem – w szkole średniej reforma się  załamie, albo pójdzie z trudem i oporami. Tam ciągle ważniejszy jest przedmiot niż podmiot i dopóki nie zmieni się mentalność nauczyciela, dopóki nie uświadomi on sobie, że nie jest ważne ile powieści przeczyta i tekstów zanalizuje, ale  j a k  to zrobi i co pobudzi w młodym człowieku, dopóty reforma nie osiągnie celu. Poza tym cztery a trzy lata nauczania to spora różnica i uczenie w liceum musi być poza chronologią, co nie znaczy, że bez chronologii. Ma ona być punktem odniesienia, a nie sposobem organizacji treści i procesu nauczania.

B.S: Mówi Pani o przedmiocie i podmiocie – jak dziś ocenia Pani to, że po ukazaniu się „Teorii literatury w szkole średniej” posądzono przedstawiony w niej model komunikacji literackiej w szkole o ścisły ergocentryzm w opozycji do rozwijającego się nurtu antropocentryczno-kulturowego?

B.Ch: Ta książka wyszła w 1979 roku. Byłam wówczas zafascynowana strukturalizmem i semiotyką, znużona zaś szkolną ogólnikowością i dydaktyką tego czasu. Moja fascynacja przedmiotem była uwarunkowana jego złą realizacją w szkole; udało mi się przekonać do swojego punktu widzenia wielu nauczycieli. Do dziś mam gorących zwolenników tez wyłożonych w „Teorii...”, którzy nie mogą mi wybaczyć, że zapomniałam, iż przedmiot jest najważniejszy... Uważam, że moje stanowisko było pożyteczne, szkoła przestała być ogólnikowa, ciasna i została wyrwana z instrumentalizmu ideologicznego. Ale ja się nigdy nie wyrzekłam tego „antropos”! Byłam nastawiona na soki, jakie można było wycisnąć z wiedzy przedmiotowej i zajęta przelewaniem tych soków w nurt szkolny, a autorzy, którzy zarzucali mi ergocentryzm, sami dochodzili do podobnych wniosków, nie niszcząc związków z podmiotem. Uważam więc, że opozycja była sztucznie stworzona. Być może potrzebowali jej adepci młodej dyscypliny, która gwałtownie musiała robić to, co każda dyscyplina naukowa robi: typologizować, budować kwalifikatory, pojęcia. Ergocentryzm i antropocentryzm przeciwstawione sobie polaryzowały spojrzenie na dydaktykę. Myślę, że dzisiaj należy to już do przeszłości – zresztą odpadły nam instrumentalnie i po marksistowsku rozumiane interpretacje. Dochodzi za to wiedza o innych sztukach, o kulturze masowej, mediach – krąg oczekiwanych od polonisty kompetencji poszerza się.

B.S: Dwadzieścia lat temu fascynowała się Pani strukturalizmem i semiotyką. Czy do dzisiaj są to Pani ulubione metodologie teoretycznoliterackie?

B.Ch: Nie do końca. Nauka nie stoi w miejscu, a człowiek dojrzewa do pewnych rozwiązań. Otóż przygotowujemy teraz z panią Wysłouch kolejną, także zmienioną edycję Poetyki stosowanej. Mamy przekonanie, że strukturalizm wniósł coś cennego – nauczył czytania tekstów w sposób uzasadniony. To tworzy naturalną obronę przeciwko trendom kultury postmodernistycznej, w której nie ma tekstów, ale są interteksty, hipoteksty i najrozmaitsze gry międzytekstowe – w której nie ma jednego poprawnego odczytania w ramach wyznaczonych przez tekst, ale wszystko zależy od odbiorcy. Strukturalizm nauczył mnie na całe życie szacunku dla tekstu, semiotyka natomiast pokazała mi, jak korespondują ze sobą różne systemy znakowe. Dzisiaj bardzo się cieszę także tym, że mogę ulegać wpływom hermeneutyki. Nie była mi ona zresztą nigdy obca, bo zawsze walczyłam w szkolnej lekturze o wartości i sacrum było dla mnie wartością nadrzędną. Nigdy nie eliminowałam myślenia o wartościach ze swego uniwersum kulturowego.
W poprzednim wydaniu „Poetyki stosowanej” napisałam, że tok analizy w niej prezentowany nawet w XXI wieku nie straci na ważności. To zdanie podtrzymuję i dlatego wymogłam na wydawcy kolejne wydanie, które usiłujemy odświeżyć, wprowadzić różne metodologie, także hermeneutykę, kilka nowych tekstów. Myśl ergocentryczna jest ważna – rozszerza horyzonty i taka jest chyba funkcja metodologii naukowych – pomagają w odkrywaniu nowych dróg.

B.S: Wydaje mi się, że wiele z tych nowych, wiodących w przyszłość dróg jest nakreślanych i projektowanych w „Polonistyce” pod Pani redakcją? Na przykład w roczniku 1997 natknęłam się na artykuł traktujący o feministyce, czyli krytyce feministycznej, o której na uczelniach chyba się – jeszcze – nie mówi?

B.Ch: Kiedy przeczytałam ten tekst, o którym pani mówi, rzeczywiście pomyślałam sobie: to jest i n n y punkt widzenia i dostrzeganie różnych rzeczy w odmienny sposób. Powiem pani, że kobiety naprawdę nie mają łatwo. Żyjemy w kulturze mężczyzn. Kiedyś zostałam wytypowana na ważne stanowisko w Wojewódzkim Ośrodku Metodycznym i nie zostałam przyjęta, bo byłam kobietą i miałam dwoje dzieci. Po roku ponowiono tę samą propozycję, gdyż zatrudniony mężczyzna się nie sprawdził. Odpowiedziałam wtedy brzydko: „Ja nie zmieniłam płci i nadal mam dwoje dzieci – czy mimo tego dziś mnie państwo zapraszają?” „Tak – odpowiedzieli – i bardzo przepraszamy za to zdanie sprzed roku”. Widzi więc pani, że feminizm zwraca uwagę na kwestie, których do tej pory sobie nie uświadamialiśmy, także w sposobach lektury. Ja tylko nie lubię stawiania spraw na głowie, głoszenia, że teraz kobiety są ważniejsze i pierwsze, a mężczyźni powinni spełniać podrzędne role... Lubię jednak nowości i chętnie im towarzyszę; promuję zawsze to, w czym dostrzegam jakąś wartość.

B.S: Wiem, że zanim zaczęła Pani pracować w poznańskim WOM-ie i zanim jeszcze została Pani nauczycielką, była Pani zatrudniona w kilku bibliotekach. Czy wobec tego studiowanie polonistyki było wynikiem Pani miłości do młodzieży i chęci nauczania, czy też miłości do książek i chęci czytania?

B.Ch: Byłam bibliotekarką, bo w czasie wojny chorowałam na gruźlicę. Leczyłam się w Zakopanem i nie dostałam karty zdrowia, żeby pracować w szkole. A potem przyszedł nakaz pracy – skierowano mnie do wiejskiej szkoły, gdzieś za Białystok. Moja mama załamała ręce i szybko u lekarza postarała się o zaświadczenie potwierdzające chorobę – wtedy trafiłam do biblioteki. Ale już tam pisałam prace, jedną mi opublikowano; zdałam też egzamin państwowy i do dziś mogę być kustoszem w każdej bibliotece. Uważam, że każda praca jest ciekawa, tak samo praca bibliotekarza – a ja naprawdę bardzo lubię książki. Jednak jak tylko się wyleczyłam, poszłam do szkoły.

B.S: I jak Pani wspomina swoje pierwsze lata bycia nauczycielką? Czy była Pani idealistką – „siłaczką”? Czy my – młodzi nauczyciele – mamy dzisiaj łatwiej czy trudniej?

B.Ch: Myślę, że macie łatwiej o tyle, że macie lepsze wzory. Ja skończyłam studia i właściwie nie umiałam z dydaktyki nic. Na uniwersytecie zajęcia z metodyki prowadził pewien starszy pan i dawał podpis każdemu, kto przychodził – to była czysta formalność, nikt przedmiotu nie szanował. Wówczas myślałam, że nie mogę i nie będę uczyć. A potem jednak dostałam pracę w liceum, u SS. Urszulanek.  Pięć różnych świadectw zdobywały siostrzyczki, zanim kogoś zatrudniły. Bardzo dbały o poziom. Ja wszystkie świadectwa miałam dobre, poza tym, czego siostry nie wiedziały, że ja kompletnie nie umiem uczyć! Nikt mnie tego nie nauczył – pierwszą lekcję w życiu prowadziłam w tym liceum. Pamiętam, że bardzo długo pisałam coś w dzienniku, żeby się nie odezwać do tych uczennic, bo nie mogłam wydobyć głosu z gardła. Trwała taka przerażająca cisza, bo one nie wiedziały, co się dzieje... Ale dość szybko przełamałam bariery i pracowało mi się dobrze. Miałam chyba instynkt pedagogiczny i zostałam oceniona jako osoba utalentowana przez moją bardzo wymagającą przełożoną. Proszę sobie wyobrazić, że miałam pięć lekcji w tygodniu i trzy z nich były przez nią hospitowane. To była ta najlepsza szkoła – ja Urszulankom wiele zawdzięczam, właściwie tam odbywałam swoje studia metodyczne. 

Natomiast jeśli idzie o dzisiejszą młodzież, o uczniów, to wydaje mi się, że jest o wiele trudniej, niż kiedyś. Daje się zauważyć, że dzieci są bardziej nerwowe, rozedrgane, skłonne do złośliwego żartu – dawniej tego nie było. Rola nauczyciela, wychowawcy – zawsze ważna – teraz jest szczególnie obciążona powinnościami. Ale może taka sytuacja stwarza szansę ciekawej, twórczej pracy?

B.S: A kolejne doświadczenie pedagogiczne?

B.Ch: W 1966 pracowałam w WOM-ie, jako kierowniczka sekcji języka polskiego i powierzono mi przygotowanie ekspozycji polonistycznej w ramach Wystawy Postępu Pedagogicznego. Jak przedstawić wizualnie postęp pedagogiczny w zakresie nauczania języka polskiego? Postarałam się o konkrety; pani Wysłouch, z którą pierwszy raz wtedy współpracowałam, przygotowała – wówczas, w 1966! – planszę pokazującą dorobek strukturalizmu na przykładzie interpretacji Dziewczyny Leśmiana i obrazu Picassa z „różowego okresu”. To było coś zupełnie niezwykłego i tłumy przychodziły oglądać wystawę polonistyczną. A ja w gablotce wyłożyłam zeszyty moich uczniów – i wszystkie zginęły... Przeżyłam koszmar, kiedy musiałam potem dzieciom tłumaczyć, że im tych zeszytów nie oddam... One były świadectwem lekcji – tego, że budowałam problemy do rozstrzygnięcia, że wypróbowywałam nowe sposoby analizowania tekstu. W ówczesnej szkole zaś najpierw osobno odczytywano ideę utworu i potem wyliczano środki stylistyczne. Wydaje mi się, że pokłosie tej wystawy – książeczka Pomoce naukowe w pracy polonisty w szkole średniej – nic nie straciła ze swojej aktualności. Taka myśl na przykład, że synteza nie jest powtórzeniem tego, co było, ale budowaniem czegoś nowego wokół danego konkretu, który wcale nie musiał być literacki – mogła to być budowla, obraz. Wokół niego, jak paciorki na sznurek, trzeba nanizać inne poznane zjawiska prądu artystycznego czy epoki. I to była wtedy nowa dydaktyka, o której dziś mówimy „czynnościowa” lub „zintegrowana”.

B.S: Wiele mówi Pani o swoim instynkcie pedagogicznym, o intuicji dydaktycznej. A przecież w artykule pod tytułem: „Analiza dzieła literackiego w szkole”, napisanym z okazji wspomnianej wystawy, powołuje się pani także na autorytety polonistyczne, którymi byli dla Pani Słodkowski, Wóycicki, Szyszkowski. Kiedy zetknęła się Pani z ich teoriami?

B.Ch: Na początku uczyłam rzeczywiście instynktownie, bez literatury, ale kiedy pisałam artykuł, musiałam się przygotować. Wyszłam z porządnego uniwersytetu, gdzie zawsze trzeba było zrobić na początku stan badań i sięgałam wtedy do korzeni, do źródeł. Odkryłam, że Szyszkowski był niesłychanie ciekawym człowiekiem, który sam siebie nieustannie poprawiał, weryfikował. W drugim wydaniu swojej Analizy dzieła literackiego (1964) już pisał o podmiocie lirycznym i korzystał z instrumentarium strukturalizmu. Bardzo go szanowałam za to wszystko. Wóycicki właściwie robił to samo, na czym mi zależało – był bardzo blisko tekstu. Odnajdywałam więc te korzenie, ale jako wtórną refleksję, która pojawiała się, kiedy podejmowałam quasi-naukowe – poza uniwersytetem jeszcze – poszukiwania.

B.S: Skoro refleksja naukowa była u Pani wtórna, zatem przekonanie, że teoria literatury jest w szkole niezbędna, również wynikało z praktyki?

B.Ch: Tak było. To się stało, kiedy pracowałam w zaocznej szkole zawodowej, w której zatrudniłam się, ponieważ urodziłam dziecko i potrzebowałam pracy na soboty i niedziele. Pamiętam taką lekcję – końcową fazę mówienia o Dziadach, lekturze trudnej przecież. A tu ludzie z technikum mechanicznego, robotnicy od Cegielskiego. Mówię im jednak o wartościach artystycznych, sama już to wszystko podsumowuję – i nagle wpadło mi do głowy, żeby ich zapytać, czy oni rozumieją słowo „artyzm”. Zapadła głucha cisza... Pomyślałam sobie, że uczę absolutnie werbalnie, a oni nawet nie wiedzą, o czym mówię.... To był początek. Uświadomiłam sobie, że jeśli mam uczyć z pożytkiem, to oni muszą rozumieć literaturę nie poprzez słowo „artyzm”, ale poprzez zrozumienie struktury i estetyki tekstu. A takich pytań nikt wówczas nie zadawał – najważniejsze było ideowe odczytanie dzieła. Moje myśli wynikały więc z praktyki i potem znalazły potwierdzenie w strukturalizmie. Ale powiem pani coś jeszcze: książka Lektura i poetyka jest dobra, ale nie została zrozumiana i przyjęta przez tych, do których była skierowana – przez nauczycieli szkół podstawowych. Oni nie są dobrze przygotowywani przez uczelnie, odbywają quasi-studia i być może to, co napisałam, było za trudne. Ale gdybym wiedziała, że Lektura i poetyka stanie się podpórką złej roboty – przecież poetykę opisową na lekcjach literatury spotkał ten sam los, co gramatykę opisową na lekcjach kształcenia językowego – to bym się szybko wycofała...

B.S: Cieszę się, że tak się nie stało. Ale dlaczego właściwie nie poprzestała Pani na praktyce nauczycielskiej, która była dla Pani najważniejsza, ale zaczęła Pani pracę w WOM-ie, potem na uniwersytecie?

B.Ch: Sama praca nauczycielki i szereg własnych obserwacji nastrajały mnie refleksyjnie – musiałam szukać rozwiązań. Mój horyzont myślenia o szkole bardzo się poszerzył poprzez pracę w ośrodku metodycznym. Urządzaliśmy mnóstwo sympozjów naukowych – na przykład w czasach, kiedy bardzo fascynowałam się teatrem, wyjechaliśmy na spotkanie do Warszawy i wieczorem chodziliśmy na różne spektakle, przed południem słuchaliśmy wykładów o dramacie współczesnym, a po południu odbywały się spotkania - występy najwybitniejszych aktorów (Świderski, Woszczerowicz i Holoubek). To była moja pierwsza praca organizacyjna z pokłosiem naukowym – z wszystkich podobnych spotkań pisało się potem artykuły i to mi przygotowało grunt do pracy naukowej. Kiedy zwrócono się do mnie z uniwersytetu z propozycją pracy w zakładzie metodyki, chociaż nie miałam żadnego tytułu naukowego, to już wtedy wiedziałam, że nic innego nie chcę robić. Wówczas nikt się dydaktyką poważnie nie zajmował, zajęcia z metodyki nie różniły się od zajęć z literaturoznawstwa. Ale ja sama długo dorastałam do zrozumienia w pełni złożoności procesu dydaktycznego i bardzo pomógł mi w tym Kraków, profesor Uryga i jego zespół, przyjaźń z nimi. Profesor Polakowski, który powiedział, że moje recenzje są świetne i dają dowód głębokiego osadzenia w dyscyplinie – spowodował, że poczułam się mocniejsza, uwierzyłam, że wybrałam właściwą drogę. Tę świadomość, którą mam dzisiaj, jako redaktorka „Polonistyki”, przekonanie o dydaktycznej jedności wszystkich elementów: uczniów, nauczycieli i literatury – posiadam dzięki kontaktom z ośrodkiem krakowskim. Czuję się tak, jakbym skończyła drugą uczelnię w Krakowie.

B.S:  Czy chętnie zgodziła się Pani objąć funkcję redaktorki naczelnej „Polonistyki”?

B.Ch: Tak, czekałam na to z pełną świadomością. Do roku 1990 „Polonistyka” była słabym pismem. Zwołano wtedy w Warszawie, w ministerstwie, które jeszcze uważało się za dysponenta, spotkanie ludzi, którzy zajmowali się dydaktyką w sposób naukowy, refleksyjny i odbyła się narada. Pani Grażyna Tomaszewska – ówczesna kuratorka -  bardzo chciała przenieść „Polonistykę” do Wrocławia; pan Lucjan Porębski miał wizję, żeby pismo służyło przede wszystkim kresom: Litwie, Białorusi, Ukrainie. Ja powiedziałam, owszem, czemu nie, ale przede wszystkim „Polonistyka” potrzebna jest w kraju! Przedstawiłam własny projekt dotyczący „Polonistyki”, ale zebranie skończyło się właściwie na niczym. Na drugi dzień natomiast zatelefonowano do mnie i przedstawiono mi propozycje kierowania miesięcznikiem. Powiedziałam, że tego właśnie chcę: zająć się „Polonistyką”, zrobić z niej pismo prawdziwe, autentyczne. Teraz trochę się martwię, bo są zakusy, żeby przenieść całą redakcję „Polonistyki” do Warszawy. Ja już jestem zmęczona, chętnie oddałabym ster komuś innemu, ale w dobre ręce...

B.S: Z tego, co Pani powiedziała, wynika, że „Polonistyka” lat dziewięćdziesiątych jest właściwie Pani dziełem – a nawet Pani „dzieckiem”?

B.Ch: Tak, zgadzam się. Jest to ciężka praca – nie napisałam w czasie redagowania pisma ani jednej książki, bo nie mam czasu na prowadzenie badań – przecież „Polonistyka” wychodzi co miesiąc i co miesiąc trzeba zredagować 120 stron dobrego tekstu. Nauczycielskie teksty wymagają starannego opracowania. Mieliśmy też ambicje bycia pismem ogólnopolskim – stąd oddziały w Krakowie, Wrocławiu, Poznaniu, Warszawie. Bardzo się cieszę, że jest w Krakowie „Nowa Polszczyzna” – prawdziwie metodyczne pismo. Nasze bardziej jest oparte o uniwersyteckie działania, ale taki zastrzyk naukowy też jest potrzebny. My ciągle dokonywaliśmy syntez, których jeszcze nie było (postmodernizm, poezja trzydziestolatków), nie rezygnując jednocześnie z podejmowania najtrudniejszych pytań reformy.

B.S: W moim odczuciu „Polonistyka’ to nie tylko pismo, ale cała instytucja – związana z „Biblioteką Polonistyki”, polemikami, zjazdami i sympozjami, konkursami, „Giełdą pomysłów” – także w pewien sposób „wychowująca” sobie autorów (mam tutaj na myśli cykl artykułów w roczniku 1993 poświęconych temu, jak napisać dobry tekst metodyczny.   Także plany tematyczne kolejnych roczników pomagające wartościowe artykuły uzyskać). Skąd pomysły i siły do tego wszystkiego?

B.Ch: Po prostu dobry zespół – mam tutaj dwie swoje wychowanki i współpracowników wśród profesorów, a w pracy uczestniczą wszystkie oddziały w Polsce. Raz do roku zbieramy się na dwudniowym „kolegium leśnym”, wykłócamy się, dyskutujemy; rodzą się pomysły. Dzisiaj martwię się trochę o przyszłość tego „ulubionego dziecka”... Nakład nie jest mały: 7 – 8 tysięcy egzemplarzy jest prenumerowanych. Produkujemy numery monograficzne – myślę, że łatwiej wtedy coś znaleźć, wykorzystać, a dana problematyka uzyskuje oświetlenie z wielu stron.

B.S: Czy zawsze stosuje Pani wobec siebie kryterium profesjonalizmu? W tekście „Replika z obszaru pustynnego” napisała Pani, że nie wypowiada się publicznie na tematy, w których nie czuje się specjalistką, podając przykład historii literatury, którą przecież Pani studiowała, czy teatru, którym się Pani pasjonuje?

B.Ch: Mam próbki historycznoliterackie w swoim dorobku, ale pamiętam straszliwy ciężar, jaki odczuwałam, kiedy trzeba się było przekopać przez całą literaturę i najrozmaitsze wcześniejsze interpretacje. Poproszono mnie o analizę utworu Słowackiego: Testament mój, tak bardzo „ogranego” w szkole. Przestudiowałam wszystko, co było możliwe – trwało to trzy miesiące – i potem redaktor tomu, Stanisław Makowski napisał, że to, co zrobiłam, jest bardzo interesujące, ale wykracza poza ramy interpretacji. Skreślił mi całą część historycznoliteracką... Poznałam jednak sam trud poszukiwań i współczuję historykom literatury, którzy muszą się przekopywać przez wszystko, co na dany temat już napisano. Ale z drugiej strony boleję, że teraz nikt niczego nie czyta! W nadsyłanych do „Polonistyki” tekstach nie ma w ogóle przypisów, a przecież na przywoływaniu tego, co już zostało w danym temacie zrobione, polega rzetelność naukowa.

B.S: A pani własne fascynacje literackie? Pozostaje Pani wierna ulubionym książkom młodości czy też nieustannie odkrywa dla siebie coś nowego?

B.Ch: Fascynacje czytelnicze zmieniają się w czasie. Kiedyś czytałam przede wszystkim Conrada – na każde wakacje zabierałam jego powieści. Potem przyszło zauroczenie awangardą – w poezji Przyboś i Białoszewski, w prozie Andrzejewski i Brandys. W latach 80. Miłosz – odkryty i zbyt późno poznany – odsłonił nowe horyzonty, przywrócił miarę rzeczy, wskazał, gdzie szukać ocalenia. Teraz ostrożnie i z dystansem czytam nowości. Dla mnie „wielkie narracje” nie zatarły się – postmodernizm ujmuje półprawdy o rzeczywistości. Wolę klasykę literacką – współczesną i dawną (bardzo lubię literaturę staropolską!). w literaturze współczesnej śledzę wątki religijne. Chętnie czytam eseistykę.

B.SJak określiłaby Pani swój styl uprawiania dydaktyki? Jako głównie naukową, publicystyczną, czy też mającą na celu służbę praktyce?

B.Ch: Nie mogę się wyrzec zaplecza naukowego, ale mam naturę konkretną, praktyczną. Zawsze jestem nastawiona na to, żeby zadośćuczynić doraźnej potrzebie, którą widzę. Moje wyposażenie naukowe postrzegam jako celowe i sensowne wtedy, kiedy mogę pomagać konkretnym ludziom w bezpośrednim kontakcie.

B.S: Swoim życiorysem i osiągnięciami mogłaby Pani obdzielić kilka osób. Spoglądała Pani na polonistykę z wielu bardzo różnych punktów widzenia: uczennicy – czytelnika literatury, studentki i nauczycielki, metodyczki i pracownika naukowego, eksperymentatorki – badaczki oraz jurorki olimpijskiej, a także dziennikarki – redaktorki. Czy Pani w jakiś sposób planowała taki rozwój własnej kariery?

B.Ch: Skądże! To absolutny przypadek – owe różnorodne zainteresowania i zajęcia. Nie ma w tym wszystkim żadnego planowania – tak się zdarzyło.

B.S: Czy ma Pani jakieś słowa, przesłanie, którymi żegna Pani studentów – przyszłych nauczycieli wychodzących „spod Pani ręki”?

B.Ch: Zawsze im przypominam, że dzieło sztuki ma w sobie siłę i moc. Musimy tylko znaleźć do niego klucze i dać je do ręki młodym ludziom, aby wprowadzić ich do świątyni. To jest staroświeckie w moim myśleniu – przekonanie, że u wszystkich ta świątynia w jakiś sposób istnieje. Chcę dawać przesłanie, że skoro współczesny świat jest pełen chaosu, rozbicia i tkwi w stanie kryzysu; brakuje wektorów, nie wiadomo, w którą stronę iść, to trzeba wracać do tych autorów i epok, które mają w sobie harmonijny ład, które ciągle jeszcze uczą czegoś sensownego. Nie lekceważ tradycji, sięgaj do tradycji, spraw, żeby tradycja przemówiła i nie była czymś martwym.  W dziełach literackich są wartości, do których można i trzeba podprowadzić uczniów, a doprowadza się ich bardzo prosto: tym, że się jest z nimi razem, że nawiązuje się kontakt – także emocjonalny. Życzę pani, żeby się to w pani pracy udawało. To, co naprawdę jest ważne w dydaktyce, to relacje międzyludzkie. Jeżeli są dobre, to wszystko inne samo się otwiera. Wiedza dochodzi także poprzez pracowite, lubiane ręce i lubiany głos...

B.S: Dziękuję bardzo za rozmowę i życzenia!