poniedziałek, 30 lipca 2018

Pociąg do Europy


PRZED:
Ryś zaproponował mi udział w wyprawie „pociągami przez Europę”, aby maksymalnie wykorzystać bilet Interrail i jednocześnie pozwiedzać po drodze wszystko, co się da. Miało to kosztować ok. 2000 zł na osobę i trwać 2 tygodnie z dłuższym pobytem w Portugalii, gdzie dr Ryszard Kulik został zaproszony do prowadzenia zajęć w ekologicznym projekcie EduCOcean. Zgodziłam się z entuzjazmem, zapytawszy go uprzednio, jakiego rodzaju aktywność fizyczna wchodzi w grę. Znam bowiem Rysia nie od wczoraj i wiem, że nawet jak mnie zaprasza na krótki spacer po ubitej drodze, to przechadzka nieodmiennie kończy się godzinnym przedzieraniem przez chaszcze w gęstym lesie... Mój ukochany odparł, że będziemy się przesiadać z pociągu na pociąg, zwiedzać wybrane miasta oraz przez kilka nocy szukać miejsca do spania w lasach/parkach. W to mi graj!

Tygodnie przed wyjazdem z podziwem obserwowałam, jak Ryś planuje trasę, surfując po rozkładach pociągów w różnych krajach i szczegółowo przeglądając googlemaps. Raz czy dwa zapytałam, czy mogę mu pomóc, ale fakt, że dobrze gram w planszowe „Pociągi” niestety blednie przy zawstydzającej nieznajomości geografii, która już w czasach szkolnych była moją piętą Achillesową. Więc tylko przyglądałam się drobiazgowym notatkom mojego miłego, chłonęłam obco brzmiące nazwy miast i miasteczek i z niejakim niepokojem zastanawiałam się, czy aby realne są przesiadki w 4 minuty z jednego pociągu do drugiego, żeby później zdążyć na kolejną przesiadkę... i tak dalej... Czy oczekiwanie, że żaden pociąg się nie spóźni, nie zakrawa na zbyt daleko idący optymizm??

Skazana na koty ;)
A jednak miałam swoje zadanie do wykonania: zorganizować noclegi w formie couchsurfingu. Przede wszystkim w portugalskim Aveiro, ale też i w kilku wielkich miastach, w których wg planu wypadało nam przebywać przez 8-10 godzin nocnych, tak więc nie wchodziła w grę wyprawa na rogatki w poszukiwaniu odludnej miejscówki noclegowej. Miały to być Madryt, Barcelona, Merida i Palencia. O ile w Aveiro jedna z pierwszych osób (o wdzięcznym imieniu Marisa) zapytanych na couchsurfing.com zgodziła się nas gościć przez 4 dni, o tyle w pozostałych miastach były same odmowy. Właściwie do dnia wyjazdu wysyłałam po kilkanaście zapytań dziennie, jak nie przez CS (bo zażyczyli sobie opłaty weryfikacyjnej) to przez BeWelcome – i nic. Uznaliśmy, że jakoś damy radę – kto wie, czy nie lepiej zostać przez kilka godzin nocnych blisko dworca i zwiedzać miasta 'by night' niż jeździć w te i we wte komunikacją publiczną, rozgaszczać się u kogoś na kilka godzin i znowu wracać w stresie, żeby tylko zdążyć i wsiąść do pociągu niebylejakiego...

TAM, CZYLI NA POŁUDNIOWY ZACHÓD:
Klasztor Nonnberg
Przystanek nr 1 – Salzburg. Dworzec z wszelkimi udogodnieniami, czyli przechowalnią bagażu i informacją turystyczną. Pozbyliśmy się na chwilę plecaków i Ryś z papierową mapą a ja z GPSem w smartfonie ruszyliśmy w miasto. Starówka – wąskie uliczki, wysokie kamieniczki, sklepiki z pamiątkami. W dół do rzeki, a za rzeką budowle wrośnięte w skały. Na widok kilkusetletnich zabytków ciągle zadziwiających rozmiarem i artyzmem, nieodmiennie zadaję sobie pytanie – jak oni to robili?? Bez betonu, bez dźwigów, bez szybkoschnących klejów, bez elektrycznych narzędzi – no jak?? Ale to nie monumentalna katedra, nie dom Mozarta, nawet nie twierdza
wzbudziły nasz największy zachwyt, tylko średniowieczny kościółek przy żeńskim klasztorze Nonnberg. Kamienny, półmroczny, surowy i przy tym chwytający za serce prostotą i ubóstwem. A ile schodów trzeba było pokonać, żeby się doń dostać! I jakie widoki znad muru!

O ile nazwa Salzburg nie była mi zupełnie obca i nawet poprawnie kojarzyłam ją z 'solą' i 'zamkiem', o tyle kolejne przystanki brzmiały dla mnie całkowicie dziewiczo: Sargans – Chur – Samedan – Pontresina – Poschiavo. Ze zdziwieniem odkryłam, że zahaczymy o Szwajcarię i z miejsca pomyślałam o przyjaciółce z lat studenckich, która tam mieszka. Nawet do niej wysłałam pozdrowienia z Alp z okolicznościowym selfie zrobionym w wielkookiennym pociągu jadącym linią kolejową wpisaną na listę dziedzictwa ludzkości UNESCO. To na tej trasie przydarzyło się nasze pierwsze – i nie ostatnie – spóźnienie spowodowane upadkiem drzewa na tory, ale wszystkie te małe miasteczka są naprawdę dobrze skomunikowane i bez problemu chociaż godzinę później dotarliśmy do celu.

Miejscówka w Alpach
Alpy – zachód słońca i wschód księżyca. Alpy pod koniec kwietnia – ciągle zalegająca gruba warstwa śniegu. Alpy w ruchu – stale przesuwające się poszarpane szczyty. Im wyżej pociąg sunął serpentynami, tym wyżej one wzbijały się w niebo, ograniczając horyzont, a jednocześnie dając wrażenie przestrzeni, czystości i głębokiego oddechu. Wiedziałam od Rysia, że najbliższą noc prześpimy pod gwiazdami i na widok całego tego śniegu zaiste miałam sporo wątpliwości. Ale zastępcza komunikacja czyli busik pocztowy z Pontresiny do Poschiavo zwiózł nas z przełęczy w dół, gdzie wiosna pełną gębą, o 23 robotnicy z ciężkimi maszynami ciągle pracowali przy torach, a na pobliskim wzgórzu wznosił się oświetlony, uroczy, kamienny kościółek, jakich nie spotkałam w Polsce...

Byłam zachwycona, kiedy Ryś powiedział, że właśnie tam idziemy poszukać miejsca do spania, a jednocześnie przerażona myślą, że rano ktoś może nas zobaczyć! Jedyne równe miejsce na 2 karimaty znaleźliśmy na eksponowanej łące – przed nami rozpościerały się zabudowania miasteczka, w tle góry. Pocieszyłam się, że przecież wstaniemy i zwiniemy się ok. 6 rano, portfel i paszport włożyłam do kieszeni polara, w którym spałam, a na wierzchu plecaka położyłam szeleszczącą torebkę, żeby się obudzić, jakby/w razie/gdyby ktoś zaczął tam grzebać... Ryś dowcipkował na temat moich dziecinnych – teraz to widzę – lęków... No i w tym cudnym, nocnym, górskim powietrzu spałam jak kamień!

Z ziemi szwajcarskiej do włoskiej: nazajutrz przez Tirano dotarliśmy do Milano, czyli Mediolanu. Nigdy wcześniej nie byłam we Włoszech, ale czułam się bardzo po włosku, jedząc w pociągu śniadanie wg pomysłu Rysia: domowy chleb na zakwasie maczany w oliwie wymieszanej z octem jabłkowym i przyprawami, zagryzany falafelami i kapustą czerwoną (szkoda, że nie włoską;) Tym to pociągiem dojeżdżali dorośli do pracy i nieletni do szkoły, ale nikt nie zwracał uwagi na nasze śpiwory suszące się na półce ani też stołowanie się na pociągowym siedzeniu. Mediolan został naszym wielkomiejskim przystankiem nr 2 i przyznam, że dworzec kolejowy w tym mieście mnie przerósł. Pociągi na górze, ale gdzie kasy kolejowe? Gdzie informacja? Gdzie przechowalnia bagażu? Biegamy i szukamy, ciężko znaleźć już to jakiekolwiek oznaczenia, już to kogokolwiek mówiącego po angielsku. Poziom niżej? Nie – dwa poziomy niżej, a wszędzie przewalające się masy ludzkie, kolejki, ogłuszająca muzyka i ruchome obrazki reklam. Zaledwie wczoraj – alpejska cisza i majestat przyrody. Dzisiaj – pośpiech, hałas, ludzkie szaleństwo. Ale także – ludzkie dzieła sztuki, w tym „Ostatnia wieczerza” Leonarda. I dwie godziny, które możemy poświęcić na zwiedzanie...

Bazylika Św. Ambrożego
No więc rozkminiamy włoską komunikację podziemną i miotamy się z plecakami, byle szybciej. Jak się okazało, niepotrzebnie, bo na Leonarda trzeba się zapisywać miesiące wcześniej, więc i tak nie mieliśmy szansy na wejście. Za to zwiedziliśmy bazylikę św. Ambrożego, wielkiego patrona tego miasta, który swoje – i jednocześnie Mediolanu – święto obchodzi wtedy, kiedy Ryś urodziny, 7 grudnia. Czym zasłynął Ambroży? Ano tym, że w IV w. wprowadzał chrześcijaństwo w północnych Włoszech; ciekawe czy ogniem i mieczem... Budowla przeolbrzymia (no jak, jak oni ją zbudowali??), zapewne mieściła ongi setki a może nawet tysiące świeżo ochrzczonych...

I znów Szwajcaria; dzięki niezgłębionym dla mnie kaprysom geografii jedziemy do francuskiego Lyonu przez Genewę – nie, nie stolicę (to wiem nawet ja), chociaż jedno z największych i najpiękniejszych miast w tym kraju. Z ciekawością przyglądam się cudnemu Jezioru Genewskiemu po jednej stronie i wznoszącym się na wzgórzach zabudowaniach po drugiej. Raczej skromne, bez przepychu, wcale nie bijące sławetnym szwajcarskim bogactwem po oczach. Ale to przecież tylko próbka, tak jak i nasz godzinny przystanek nr 3 w środku miasta, 10 min. piechotą od dworca, na wyspie im. Jana Jakuba Rousseau, właśnie w Genewie urodzonego (o czym – wstyd przyznać jakem polonistka – nie pamiętałam). Teraz zapamiętam na pewno – w centralnym miejscu pomnik wielkiego i sentymentalnego myśliciela; czyste i przejrzyste wody dookoła; wielkie platany dające cień od palącego słońca; dziewczyna, która podeszła do kosza, trzymając w obu rękach dwa lody na patykach i najpierw wyrzuciła jednego, zlizanego do połowy (na oko smak śmietankowy), a po chwili drugiego (czekoladowego), też mocno niedojedzonego...

Na moście? Pod mostem? Przy moście w Avignon! Już Francja, piątkowy wieczór, temperatura taka sobie (ciepłe kraje, hehe). Przyjechaliśmy z Lyonu do Awinionu. Ryś po raz kolejny zadziwia mnie wiedzą historyczną, opowiadając o papieżach i antypapieżach, którzy przebywali w tutejszym Pałacu Papieży. Hmmm, zameczek niczego sobie – 15 000 m.kw. Duży pałac, mały pałac, katedra, ogrody. Motywy chrześcijańskie – ukrzyżowany Jezus na dolnym tarasie, apokaliptyczna pozłacana Matka Boska na szczycie najwyższej wieży. Ta figura mnie zastanawia – po pierwsze że to kobieta na samej górze, „niewiasta obleczona w słońce i księżyc pod jej stopami, a na jej głowie wieniec z gwiazd dwunastu.” Po wtóre układ rąk ma taki jakiś niemaryjny: jedną nakazuje, drugą przestrzega – bardziej to typowe dla przedstawień Chrystusa Króla... Ryś biega z jednego końca wielgachnego placu na drugi, szuka najlepszych ujęć, cyka dziesiątki zdjęć. Siedzę przy plecakach i rozglądam się, gdzie ten słynny most? Gdzie rzeka Rodan? Bez obaw, rozliczne znaki wskazują kierunek; nie szkodzi, że po francusku. Idziemy w dół, jak to zwykle się schodzi do wody. Zanim trafiamy do mostu, mijamy równowieczne mu, imponujące mury miejskie, stawiane jakieś 900 lat temu! I znów powraca do mnie pytanie: jak oni wtedy to zrobili?? 

Tańczymy statycznie przy słynnym moście :)
Słynny most (Pont Saint-Benezet), nie dosyć że urwany – z 22 przęseł ostały się 4 – to jeszcze zamknięty. Przeszliśmy zatem nowym mostem samochodowym na wyspę Ile de Barthelasse, oglądając słynny 'pont' ze wszech stron. Na trzeci nocleg wybraliśmy sobie uroczy lasek na tejże wyspie, daleko od szosy, kempingów, piątkowo-weekendowych imprez i innych atrakcji. Rankiem znowu obejrzeliśmy rzeczony most z wszystkich stron tylko w odwrotnej kolejności, podobnie plac i Pałac Papieży, po czym raźnym krokiem poszliśmy na dworzec. A tam – niespodzianka. Strajk pracowników kolei, żadne pociągi nie jadą! Wyświetlacz pokazuje autobusy w kierunku Narbonne, co z tego, skoro nie ma w nich miejsc. Jedyna możliwa decyzja – idziemy 'łapać stopa'.

Carcassonne. Zważywszy okoliczności, w całkiem dobrym czasie dotarliśmy do Cite – słynnych fortyfikacji nad rzeką Aude, które rocznie przyciągają 3 mln. turystów. Rzeczywiście było tam tłoczno, chociaż zagęszczenie ludźmi nie wpłynęło na ocieplenie mikroklimatu... Przez zakrywające słońce chmury i wiatry hulające na wzgórzu, musiałam założyć na siebie kilka warstw odzieży. Ciepłe kraje, eh :/ Ale wszystko poza tym spełniło moje oczekiwania z nawiązką. Jako wielbicielka stolikowej gry Carcassonne podziwiałam imponujące mury, bramy, wały obronne, wieże, barbakany – wszystko wzniesione po to, żeby się zamknąć, odgrodzić, nie dopuścić wroga do wewnątrz...

Pomyślałam, jak to dobrze, że żyjemy w czasach, kiedy bez problemu i bez kontroli przejeżdżamy

przez kolejne europejskie granice, przemieszczamy się dowolnie, a wszystkie bramy rzeczonej fortecy są otwarte dzień i noc... Aczkolwiek na noc wyszliśmy poza mury. Nazwiedzaliśmy się, najedliśmy wegetariańsko w uroczej knajpce, nabyliśmy wśród ludzi, a zatem przyszła pora na spokojny sen. Ryś – przewodnik naszego dwuosobowego stadka znalazł cudowne miejsce noclegowe, kamienną szopkę przy winnicy, która jako się rzekło też była otwarta i gościnnie zapraszała suchością oraz ochroną przed szalejącymi wiatrami. Co prawda przy wejściu leżał zasuszony martwy nietoperz, ale uznaliśmy go za dobry znak. No i rzeczywiście dobrze się tam spało!


Nazajutrz od razu poszliśmy 'łapać stopa', a wychodząc na wylotówkę, Ryś znalazł freegańskie warzywa i owoce wystawione na zewnątrz podmiejskiej hurtowni. Zupełnie dobre jeszcze pomarańcze, kiwi, mango, pomidory i zielony seler. Bakłażany i karczochy odpuścił, no bo jak to tak na surowo? To było wspaniałe śniadanie, zjedzone na poboczu parkingu przy bramkach na autostradzie. I kierowcy nas chętnie zabierali, tak że bardzo szybko dojechaliśmy do Hiszpanii. Pierwszym miastem za granicą, w którym była stacja kolejowa, okazało się Figueras – miejsce urodzenia Salvadora Dali. Myśleliśmy, że zwiedzanie jego muzeum będzie dodatkowym bonusem, ale wężowo poskręcana kilkusetmetrowa kolejka oczekujących na wejście skutecznie wybiła nam ten pomysł z głowy.

Night train to Lisbon. Nie wiem do końca skąd mi się bierze nieznośny doprawdy dyskomfort w obliczu niskich temperatur. Dlatego odmówiłam wieczornego zwiedzania Salamanki, w której były zaledwie 4 stopnie i deszcz. Ładne mi ciepłe kraje!! Za to w nocnym pociągu do Lizbony zauważyłam egzotyczne elementy: wagon barowy a raczej klubowy, taki trochę peerelowski w klimacie, z długą ladą do podawania drinków i barmanem i stołkami przy ladzie – oraz niezależnie – ciepłą wodę w łazience. Ale nie umyłam włosów, choć mnie kusiło – udowodniłam samej sobie, że można przez tydzień nie myć włosów i przeżyć!

Lizbona – Lisboa – piękna!! Stolica kraju z małomiasteczkowym klimatem, cud miód! Zbudowana na wzgórzach, chodziliśmy więc góra – dół – dół – góra i nie mogliśmy się nacieszyć mozaikami z
płytek ceramicznych; podobno najbardziej tradycyjne są te niebieskie z motywami marynistycznymi i religijnymi, natomiast te wzorzyste, kolorowe i geometryczne kojarzyły mi się z wpływami arabskimi. No i słoneczko przygrzewało... W jego blasku dosłownie kąpaliśmy się, siedząc na ławeczce na wzgórzu, mając przed oczami piękny krajobraz małego – dużego miasta.

Zamek Maurów
Sintra – jak z bajki. To była dla mnie prawdziwa niespodzianka, że pod Lizboną znajduje się tak urokliwe miejsce, harmonijne połączenie wielu okresów historycznych, parków i pałacyków, lasów i zarośli, kamiennych dróg i murów obronnych, jakby natura i kultura podpisały tutaj zawieszenie broni i perfekcyjnie współistniały ze sobą i z rodzajem ludzkim od lat. Z widokiem na ocean. Nie było mi lekko chodzić z ciężką torebką i plecakiem, w którym jednak miałam o połowę za dużo ciuchów (bo i tak zakładałam na siebie 3-5 warstw tych najcieplejszych), ale warto było. Na samym szczycie obronne mury zamku Maurów rozciągające się szeroko, udekorowane powiewającymi flagami; no tak, tam rzeczywiście wiało mocno.

Pałac Pena
Nieco niżej eklektyczny pałac Pena, wielość budynków, poziomów, kolorów, stylów – dosłownie przekrój przez historię sztuki co najmniej architektonicznie. Czego tam nie było – ośmioboczna wieża z zegarem, inne wieże już to okrągłe, już to stożkowe; zębate wieżyczki z blankami, tarasy, rzeźby, płaskorzeźby, stiuki, wnęki, arkady, że o królewskich komnatach nie wspomnę. I oczywiście wszechobecne płytki. A pod wieczór Ryś znalazł cudne miejsce noclegowe – już poza murami płatnej części parku, na pagórku. Z jednej strony mieliśmy zachód słońca nad oceanem, z drugiej księżyc w pełni unoszący się nad bajkowym w jego blasku pałacem...

Aveiro. Ziiimno!! I tak oto dotarliśmy do miejsca przeznaczenia, w którym przebywaliśmy przez kolejne 4 dni. Nie przypuszczałam, że tam będzie tak wiało!! Dużo chodziliśmy, z Marisą zwiedziliśmy najbardziej reprezentatywną część miasta i pojechaliśmy nad ocean, pod latarnię morską, na wydmy i na falołamacze. Bardzo dużo dowiedzieliśmy się od naszej gospodyni: że najlepszy regionalny przysmak ovos moles to żółtko jajka posypane cukrem, bądź na surowo bądź zapieczone w babeczce czy rurce jako krem (nie próbowaliśmy); że najlepsze regionalne piwo to porter Maldita (próbowaliśmy, owszem owszem, tak tak tak!); że Portugalię charakteryzują 3 F: Fatima, fado i futbol. Mieliśmy okazję posłuchać fado na spotkaniu integracyjnym z projektu Rysia; ponadto byliśmy też w teatrze z okazji rocznicy rewolucji goździków. Przy okazji dużo się dowiedziałam o historii Portugalii: jak z imperium morskiego i kolonialnego, poprzez prawicowy reżim, bezkrwawo stała się nowoczesnym państwem, chociaż nieco przytłoczonym przez sąsiedniego hiszpańskiego olbrzyma.

Kilka razy jadaliśmy na mieście, ale najlepsze były posiłki przygotowane wspólnie z Rysiem, które zjedliśmy z naszą gospodynią. Chociaż wegetariańska knajpka Musgo, w której spotkaliśmy się z pozostałą czwórką Polaków na koniec projektu edukacyjnego, też była niczego sobie. Azjatyckie curry i marokańska potrawka smakowały całkiem egzotycznie, jako że na co dzień jadamy lokalnie i sezonowo. Właśnie w Aveiro minął półmetek naszej wyprawy, przyszedł czas ruszyć z powrotem. Tak nam było trudno pożegnać się z Marisą, że aż spóźniliśmy się na pociąg do Porto i Ryś był niepocieszony, że na 'zwiedzanie' tego północnego przyczółka mieliśmy jakieś pół godziny. A ja czułam się okropnie rozdarta pomiędzy chęcią spełniania jego oczekiwań, a własną potrzebą zwolnienia tempa...

Z POWROTEM, CZYLI MNIEJ WIĘCEJ NA WSCHÓD, ZALICZAJĄC PÓŁNOC, POŁUDNIE I ZNOWU PÓŁNOC:

Bowiem okazało się, że Ryś zaplanował też wędrówki po górskim parku narodowym na granicy Portugalii i Hiszpanii, dokąd nie docierały tory kolejowe, zatem trzeba było łapać autostopy, no a po górach chodzić pieszo... Stanęłam okoniem, ponieważ byłam koszmarnie przeziębiona (ciepłe kraje...), nieprzygotowana (inaczej bym się spakowała) i w dodatku kobieco niedysponowana... Ale przez ten pośpiech w Porto nawet nie zdążyliśmy się zastanowić, porozmawiać, wspólnie czegoś ustalić, a jak już dojechaliśmy do Geres, mogłam tylko pluć sobie w brodę, że na naszej ostatniej stacji pociągowej nie zaproponowałam rozdzielenia się, żebym pojechała sobie 'na strzałę' do Polski, a Ryś mógł bez przeszkód realizować swoje kondycyjne wędrówki...

Tak sypialiśmy pod gwiazdami
Geres – wrota do parku narodowego. Przykro mi było, że nie jestem w stanie spełnić oczekiwań ukochanego... Przecież mój towarzysz w wielkim plecaku nosił całe jedzenie, nierzadko wodę do picia i ekwipunek noclegowy. A ja tylko śpiwór i nieprzemakalny pokrowiec do spania, ciuchy (za dużo!), sandały, zaskakująco ciężki power bank, parasol (który użyłam raz, bez sensu), kurtkę z opaską na głowę, chustką na szyję i rękawiczkami wiosenno-jesiennymi. Pomimo tylu wcześniejszych wyjazdowych doświadczeń znowu mogłam wyciągnąć wnioski, że najlepiej brać jak najmniejszy plecak, bo to prowokuje zbawienny minimalizm. Omnia mea, mecum porto... A Ryś, mimo że nieco zdenerwowany, znowu znalazł cudną miejscówkę sypialną, w starym zdziczałym ogrodzie (nawet zerwał trzy świeżutkie pomarańcze prosto z drzewka) obok niezamieszkanego budynku, z ujęciem wody pitnej przy kamiennym zbiorniku, który zapewne służył kiedyś do prania... Gdyby tylko nie mój katar, męczący i momentami krwawy... Bo praktycznie było mi już wszystko jedno, tak się musiałam skupić na przezwyciężaniu oporu ciała, które chciało po prostu gdzieś zalec i się nie ruszać...

Nazajutrz było mi trochę lepiej, bo słoneczniej – spacerowo i autostopowo dotarliśmy do niezwykłej wioski pomiędzy górami – Soaio. Trafiliśmy na ludową zabawę; z kontekstu zgadywałam, że świętowano pierwsze zbiory. Na placyku pod miejscową karczmą kobiety i mężczyźni w tradycyjnych strojach tańczyli żwawego przytupańca, a dzieciarnia stała na dziwnym trójkątnym wozie zaprzężonym w łagodne woły, których długie rogi ustrojono kwietnymi wieńcami. Jedynym zgrzytem w tym sielskim obrazku były puszki z colą i innymi soft drinkami licznie nadreprezentowane w stosunku do plastikowych butelek z wodą, których też było niemało... A przecież krystalicznej, zimnej, górskiej wody mieszkańcy mają pod dostatkiem!

Z okolicznych wzgórz i pagórków spływają liczne strumienie, które na terenie miasteczka ujęto w kamienne brzegi, nadbudowano nad nimi kamienne szopy i spichlerze, w wielu miejscach zamknięto kranikami, z których skwapliwie korzystaliśmy. Obchodząc dookoła tę miejscowość, praktycznie wszędzie słyszeliśmy wesoły plusk ożywczej wody. A tradycyjne kamienne spichlerze w kształcie ni to grobowców, ni to greckich kapliczek najbardziej przyciągają turystów, zwłaszcza te zgromadzone w wielkiej liczbie na skalnym wzniesieniu. Znowu się zastanawiałam – jak oni kiedyś je zrobili?? W tak odległym od wszelkiej cywilizacji miejscu? Zaprawdę pomysłowość i wynalazczość ludzka nie znają ograniczeń... 

Na szczęście Ryś zdecydował, że już nie będzie mnie ciągał po tych górach i jedziemy do Hiszpanii. Tylko potomkowie konkwistadorów niezbyt chętnie zatrzymywali się dla nas – nędznych Słowian... Dlatego też mieliśmy nocleg blisko granicy, w zupełnie zwyczajnej miejscowości Bande, a nazajutrz śmieszne 40 km do Ourense pokonywaliśmy przez ponad 4 godziny! Nie zdążyliśmy na pociąg do Bilbao, a ku naszemu zdumieniu nie było wolnych miejscówek praktycznie donikąd, poza Santiago, słynnym celem pielgrzymek, do którego Ryś był dziwnie uprzedzony. No ale cóż mogliśmy zrobić – widocznie sam los chciał nas tam posłać!

Zaskakujące Sant-Iago de Compostela – tak więc buddysta z apostatką znaleźli się w trzecim świętym mieście chrześcijaństwa – po Rzymie i Jerozolimie. Przeżyliśmy naprawdę miłe rozczarowanie: chociaż przyczyna stworzenia całego tego religijnego kompleksu wydała się nam krucha jak muszelka, to skutki są naprawdę imponujące i zatrzymują dech w piersiach. Na czym bowiem zbudowano przemysł pielgrzymkowy w Santiago? Na potędze wiary w legendę o cudownym odnalezieniu relikwii Św. Jakuba i to dobre kilkaset lat po jego śmierci! Szczerze, ten apostoł nijak nie zapisał się w mojej ex-katolickiej pamięci, ani to ewangelista, ani niewierny Tomasz czy superwierny Jan, ani Piotr, co stał się skałą... Doprawdy, dla mnie wystarczającym cudem Santiago okazał się się fakt, że ludzie kilkaset lat temu własnymi rękami zbudowali to wszystko: romańsko – barokową katedrę, klasztory, domy pielgrzymie, drogi; całą infrastrukturę, która przetrwała do dziś. Zaprawdę jesteśmy karłami stojącymi na ramionach olbrzymów... 

Jeszcze blisko katedry, a już przy wąskiej uliczce z jednej strony i obłędnie pachnącym ogródku z drugiej zjedliśmy wegetariańską pizzę i popiliśmy lokalnym winem, po czym Ryś zaproponował, żebyśmy wzorem pielgrzymów przespali się w śpiworach po prostu pod katedrą. Co prawda nie mieliśmy pielgrzymiej miski w kształcie muszelki na drobniaki, jak inni współspacze, ale i wstawaliśmy tuż po 4 nad ranem, w ciemności rozjaśnionej gazowymi latarniami, żeby zdążyć na kolejny pociąg.

Francuski sport narodowy... Wyguglany kalendarz strajków na francuskiej kolei uświadomił nam, że znów zaplanowaliśmy przejazd przez ten kraj w dniach, kiedy pracownicy zajmą się walką o swoje prawa a nie obsługą pasażerów (8 i 9 maja). A zatem nici z noclegu w Paryżu... Tym razem byliśmy świadomi i przygotowani, liczyliśmy więc, że zdołamy szybko przejechać Francję 7 maja. Jednak wieczorny pociąg z Barcelony do Tuluzy nieoczekiwanie zatrzymał się w Perpignon, bo właściwie po co czekać ze strajkiem do jutra, skoro można go zacząć już dziś?? Jedyny pociąg stamtąd jechał do Nimes i niezawodny Ryś powiedział, że warto odwiedzić to starożytne galijskie miasto.

Gallia est omnis divisa in partes tres... – co prawda nie Juliusz Cezar, ale Oktawian August zapisał się złotymi zgłoskami w historii Nimes. Wieczorową porą i przy pięknie zaprojektowanym oświetleniu, pieszo obeszliśmy wszystkie zabytki rzymskie i romańskie, w tym bramę Porta Augusta z pomnikiem rzeczonego Oktawiana, bardzo dobrze zachowany amfiteatr, koryncką świątynię La Maison Carree, ruiny wielkiej wieży Tour Magne. Ryś pewnym krokiem doprowadził nas do noclegowego celu, czyli parku uporządkowanego na modłę francuską. Nawet ktoś tam już polegiwał czy to w jaskiniopodobnych otwartych sztucznych grotach i półtunelach czy po prostu na ławkach. My też ułożyliśmy się do snu pomiędzy żywopłotami i tradycyjnie spałam jak kamień bezpiecznie leżący pod gwiazdami.

Niestety rano spotkała nas niemiła niespodzianka – mimo że weszliśmy do parku po północy i nie potraktowaliśmy poważnie informacji nabramnych, że ogrodzenie otwarte jest od 7.30 do 22.00, to o 6 rano wszystkie bramy były zamknięte, po ich bokach fosy z wodą, a dookolne mury wysokie. I my biegający w panice, zamknięci wewnątrz, ze świadomością, że lada moment odjedzie jedyny dziś kursujący pociąg do Brukseli! W tym pośpiechu Ryś jako prawdziwy mężczyzna znalazł kawałek płotu, na który od wewnątrz mogłam wejść, a na zewnątrz wystarczyło zeskoczyć z ok. 2 metrów. Przeżyliśmy więc nasz własny uwalniający skok przez płot i pognaliśmy na dworzec – po to tylko, żeby się dowiedzieć, że jednak obiecywany wczoraj żelazny rumak do Belgii nie jedzie... no bo strajk... Na szczęście za 2 godziny miał jechać inny do Lille Europe, tuż przy granicy. Gdybyśmy byli wiedzieli, nie musielibyśmy byli wstawać o świcie i gnać na złamanie karku przez park i miasto – ale z drugiej strony poranna przebieżka i ćwiczenia wspinająco-zeskokowe dobrze mi zrobiły.

Naprawdę odetchnęliśmy z ulgą, kiedy Francja została za nami, a przed sobą mieliśmy już ostatni etap podróży czyli Niemcy. Zaczęliśmy od Aachen inaczej zwanego Akwizgranem, gdzie Ryś przedstawił mi podwaliny świętego cesarstwa rzymskiego narodu niemieckiego. Ongiś rzymskie miasteczko uzdrowiskowe Aquae Grani zyskało uznanie Pepina Małego i jego syna Karola Wielkiego, którzy kolejno postawili tam kaplicę, rezydencję i w końcu pałac. No a kiedy Otton I koronował się w rozbudowanej w międzyczasie katedrze na cesarza pierwszej Rzeszy, to tak jakby postawił kropkę nad i w wyrazie „der Tradition”... Słynną oktagonalną kaplicę widzieliśmy tylko od zewnątrz, bo wnętrze katedry można zwiedzać jedynie do godz. 14.00 (czemu??), ale i tak obskoczyliśmy ją dookoła, plus przechadzka z i do dworca w rekordowym czasie niecałej godziny.

W pociągu relacji Akwizgran – Kolonia zastanawiałam się, jak długo trzeba będzie iść od dworca do słynnej katedry, a tu szok poznawczy. Wychodzimy z pociągu, podnosimy oczy i oto jest! Budowany przez ponad 600 lat gotycki ogrom. W nocnej ciemności ciepło oświetlony jawi się nam w kolorach brunatno-złotych z delikatną domieszką księżycowego srebra. A dookoła neony wielkiego miasta, hałasy kolejowe, XX-wieczne, powojenne budownictwo. Skoro potomni nazwali gotyk od imienia barbarzyńskiego plemienia Gotów, co powiedzieliby, gdyby zobaczyli otoczenie katedry dzisiaj?

Pod katedrą zjedliśmy wypasioną kolację, a co do noclegu Ryś zaproponował pociąg – akurat było połączenie z Bazyleą, w sam raz, żeby się przespać 7 godzin. Mieliśmy przedział tylko dla siebie i szczerze nie przejmowałam się już torebką czy innymi bagażami, zasnęłam niby dziecię w kołysce. I tak oto nastał poranek przedostatniego dnia podróży. Bazylea okazała się kolejnym starożytnym miastem o znaczeniu handlowym, dzisiaj leżącym dokładnie na styku trzech państw. Ale jedyne, co z niego zapamiętałam, to czerwony ratusz. Nie podobało mi się szybkie tempo, które narzucił Ryś i powiedziałam, że nie chcę sprintowo zaliczać kolejnych miejsc, tylko je poczuć, pobyć w nich, pooddychać ich mikroklimatem. Mój ukochany miał plan na odwiedzenie czterech miejscowości w tym dniu i na szczęście zredukował go o połowę. Tak więc czekały nas jeszcze dwa romańskie odkrycia:

Spira – największa romańska bazylika katedralna w Europie. Skąd się wziął wczesnośredniowieczny gigant architektoniczny w tak małym miasteczku? Cesarz Konrad II chciał wystawić (Bogu? Swojej rodzinie?) pomnik w mieście, w którym urodził się jego ojciec. Ech, patriarchat... I tak w katedrze zaległy pośmiertne szczątki jego oraz innych władców. Surowa i półmroczna, wewnątrz rzeczywiście może przypominać grobowiec w swoim rozmachu godnym piramid egipskich. Na zewnątrz już niekoniecznie, zwłaszcza kiedy południowe słońce wesoło oświetli jasny piaskowiec. W jego blasku zwielokrotnionym przez rozpryski wody w fontannie zjedliśmy śniadanie w przykatedralnym parku. Nie popijaliśmy winem ze sławnej misy winnej, która mieści 1580 litrów, ponieważ jest ona używana tylko w momencie intronizacji nowego biskupa...

Goslar – największa romańska budowla świecka czyli palatium cesarskie. Ośrodek władzy cesarzy rzymskich narodu niemieckiego wziął się z bogatych zasobów kruszców na tym terenie, zwłaszcza srebra. W XVI wieku działało tam 19 kopalń i 26 hut! Dziś miasteczko sprawia wrażenie harmonijnego, wypieszczonego i nieco sennego, nie widać po nim arcyburzliwej historii, niczym w miniaturze odzwierciedlającej historię całych Niemiec. Dużo zieleni, niesforny strumień zasilający młyn Lohmulle, domy szachulcowe, niezliczone dzwoneczki na rynkowej ścianie jednego z hoteli, olbrzymie kamienne żółwie umieszczone w piaskownicy w przypływie fantazji anonimowego artysty – oto co zapamiętałam. I kolejna wspaniała miejscówka noclegowa, w lesie poprzecinanym ścieżkami rowerowymi. A noc była ciepła tego dnia...

A dzień po tej nocy też był ciepły... chociaż znów pojechaliśmy na północ, do Królowej Hanzy – Lubeki. Tym razem osada oryginalnie nie rzymska, ale słowiańska! Co prawda morza nie widzieliśmy, ale kanał i owszem. I siedem wież gotyckich kościołów, i rzecz jasna katedrę z wielkim krzyżem triumfalnym. I bramę holsztyńską. I kilka lwów. I uroczy ryneczek z zabytkowo-konsumpcyjnym pomieszaniem. I ja w głowie też już miałam sporą mieszankę miejsc, budowli, widoków, języków. Bardzo się cieszyłam, że całą przebytą trasę mam drobiazgowo odnotowaną na bilecie My Interrail Pass, a Ryś równie intensywnie fotografuje zwiedzane obiekty.

Nadeszły albowiem Czas Przesycenia i Pora Powrotu. Przez Hamburg dotarliśmy na trójpoziomowy dworzec w Berlinie (jak oni to zrobili? Że pociągi nad pociągami i nad tymi pociągami jeszcze pociągi?!), a stamtąd Polskimi Kolejami Państwowymi (wreszcie!) do Rzepina i potem do Katowic. Polska! Ojczyzna! Macierz! Łazienka! Łóżko! Odpoczynek... Chociaż Ryś twierdził, że on przecież odpoczywał, jadąc pociągami, to weekend oboje mieliśmy pracujący i wolny piątek w domowych pieleszach bardzo nam się przydał.


PO:
Osiem krajów w 16 dni. A może następnym razem w 80 dni dookoła świata?? Ciekawe, czy Fileas Fogg odczuwał przesyt przygód wynikający z zabójczego tempa, na które skazał go autor... No ale on miał przed sobą zadanie do wykonania, czyli zakład do wygrania, a ja po prostu chciałam chłonąć niepowtarzalny klimat odwiedzanych miejsc... Chciałam przekonać się osobiście, dlaczego są światowym – a więc także moim – dziedzictwem na liście UNESCO; chciałam prowadzić z Rysiem dialog międzypłciowy i wewnątrzkulturowy; chciałam wzbogacać się wzajemnie podobieństwami i różnicami w postrzeganiu, doświadczaniu, przeżywaniu tych miejsc i spotkań.

Nie przygotowywałam się do wyjazdu tak, jak mój ukochany i poniekąd 'wpadłam' weń z rozpędu codziennego zwykłego życia. Trudno mi też było skupić się wyłącznie na aspekcie historycznym, raczej każde miasto widziałam we współczesnym kontekście zglobalizowanej – bogatej – konsumpcyjnej Europy. Przekonałam się po raz kolejny, że wolę to, co kameralne, wąskie, niewysokie, bliskie naturze i skrojone na zwyczajną miarę. Wydaje mi się, że jako ludzkość udowodniliśmy, że jesteśmy zdolni do wszystkiego w imię ekspansji, podbojów, wywyższania się, kontroli tego, co zewnętrzne. Czy w obliczu zagrożenia całej naszej cywilizacyjnej rzeczywistości, dorobku przeszłości oraz potencjału przyszłości okażemy się równie zdolni do samoograniczeń i poprzestawania na małym, żeby zachować to, co jest warte ocalenia?

2 czerwca 2018, Siemianowice Śląskie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz