PRZED:
Ryś zaproponował mi udział w
wyprawie „pociągami przez Europę”, aby maksymalnie wykorzystać
bilet Interrail i jednocześnie pozwiedzać po drodze wszystko, co się da.
Miało to kosztować ok. 2000 zł na osobę i trwać 2 tygodnie z
dłuższym pobytem w Portugalii, gdzie dr Ryszard Kulik został
zaproszony do prowadzenia zajęć w ekologicznym projekcie EduCOcean.
Zgodziłam się z entuzjazmem, zapytawszy go uprzednio, jakiego
rodzaju aktywność fizyczna wchodzi w grę. Znam bowiem Rysia nie od
wczoraj i wiem, że nawet jak mnie zaprasza na krótki spacer po
ubitej drodze, to przechadzka nieodmiennie kończy się godzinnym
przedzieraniem przez chaszcze w gęstym lesie... Mój ukochany
odparł, że będziemy się przesiadać z pociągu na pociąg,
zwiedzać wybrane miasta oraz przez kilka nocy szukać miejsca do spania w
lasach/parkach. W to mi graj!
Tygodnie przed wyjazdem z podziwem
obserwowałam, jak Ryś planuje trasę, surfując po rozkładach
pociągów w różnych krajach i szczegółowo przeglądając
googlemaps. Raz czy dwa zapytałam, czy mogę mu pomóc, ale fakt,
że dobrze gram w planszowe „Pociągi” niestety blednie przy
zawstydzającej nieznajomości geografii, która już w czasach
szkolnych była moją piętą Achillesową. Więc tylko przyglądałam
się drobiazgowym notatkom mojego miłego, chłonęłam obco brzmiące nazwy
miast i miasteczek i z niejakim niepokojem zastanawiałam się, czy
aby realne są przesiadki w 4 minuty z jednego pociągu do drugiego,
żeby później zdążyć na kolejną przesiadkę... i tak dalej...
Czy oczekiwanie, że żaden pociąg się nie spóźni, nie zakrawa na
zbyt daleko idący optymizm??
Skazana na koty ;) |
A jednak miałam swoje zadanie do
wykonania: zorganizować noclegi w formie
couchsurfingu. Przede wszystkim w portugalskim Aveiro, ale też i w
kilku wielkich miastach, w których wg planu wypadało nam przebywać
przez 8-10 godzin nocnych, tak więc nie wchodziła w grę wyprawa na
rogatki w poszukiwaniu odludnej miejscówki noclegowej. Miały to być
Madryt, Barcelona, Merida i Palencia. O ile w Aveiro jedna z
pierwszych osób (o wdzięcznym imieniu Marisa) zapytanych na
couchsurfing.com zgodziła się nas gościć przez 4 dni, o tyle w
pozostałych miastach były same odmowy. Właściwie do dnia wyjazdu
wysyłałam po kilkanaście zapytań dziennie, jak nie przez CS (bo zażyczyli sobie opłaty weryfikacyjnej) to przez BeWelcome – i
nic. Uznaliśmy, że jakoś damy radę – kto wie, czy nie lepiej
zostać przez kilka godzin nocnych blisko dworca i zwiedzać miasta
'by night' niż jeździć w te i we wte komunikacją publiczną,
rozgaszczać się u kogoś na kilka godzin i znowu wracać w stresie,
żeby tylko zdążyć i wsiąść do pociągu niebylejakiego...
TAM, CZYLI NA POŁUDNIOWY ZACHÓD:
Klasztor Nonnberg |
O ile nazwa Salzburg nie była mi
zupełnie obca i nawet poprawnie kojarzyłam ją z 'solą' i
'zamkiem', o tyle kolejne przystanki brzmiały dla mnie całkowicie
dziewiczo: Sargans – Chur – Samedan – Pontresina – Poschiavo.
Ze zdziwieniem odkryłam, że zahaczymy o Szwajcarię i z miejsca
pomyślałam o przyjaciółce z lat studenckich, która tam mieszka.
Nawet do niej wysłałam pozdrowienia z Alp z okolicznościowym
selfie zrobionym w wielkookiennym pociągu jadącym linią kolejową
wpisaną na listę dziedzictwa ludzkości UNESCO. To na tej trasie
przydarzyło się nasze pierwsze – i nie ostatnie – spóźnienie
spowodowane upadkiem drzewa na tory, ale wszystkie te małe
miasteczka są naprawdę dobrze skomunikowane i bez problemu chociaż
godzinę później dotarliśmy do celu.
Miejscówka w Alpach |
Byłam zachwycona, kiedy Ryś
powiedział, że właśnie tam idziemy poszukać miejsca do spania, a
jednocześnie przerażona myślą, że rano ktoś może nas zobaczyć!
Jedyne równe miejsce na 2 karimaty znaleźliśmy na eksponowanej
łące – przed nami rozpościerały się zabudowania miasteczka, w
tle góry. Pocieszyłam się, że przecież wstaniemy i zwiniemy się
ok. 6 rano, portfel i paszport włożyłam do kieszeni polara, w
którym spałam, a na wierzchu plecaka położyłam szeleszczącą
torebkę, żeby się obudzić, jakby/w razie/gdyby ktoś zaczął tam
grzebać... Ryś dowcipkował na temat moich dziecinnych – teraz to
widzę – lęków... No i w tym cudnym, nocnym, górskim powietrzu
spałam jak kamień!
Z ziemi szwajcarskiej do włoskiej:
nazajutrz przez Tirano dotarliśmy do Milano, czyli Mediolanu. Nigdy
wcześniej nie byłam we Włoszech, ale czułam się bardzo po
włosku, jedząc w pociągu śniadanie wg pomysłu Rysia: domowy
chleb na zakwasie maczany w oliwie wymieszanej z octem jabłkowym i
przyprawami, zagryzany falafelami i kapustą czerwoną (szkoda, że
nie włoską;) Tym to pociągiem dojeżdżali dorośli do pracy i
nieletni do szkoły, ale nikt nie zwracał uwagi na nasze śpiwory
suszące się na półce ani też stołowanie się na pociągowym
siedzeniu. Mediolan został naszym wielkomiejskim przystankiem nr 2 i
przyznam, że dworzec kolejowy w tym mieście mnie przerósł.
Pociągi na górze, ale gdzie kasy kolejowe? Gdzie informacja? Gdzie
przechowalnia bagażu? Biegamy i szukamy, ciężko znaleźć już to
jakiekolwiek oznaczenia, już to kogokolwiek mówiącego po
angielsku. Poziom niżej? Nie – dwa poziomy niżej, a wszędzie
przewalające się masy ludzkie, kolejki, ogłuszająca muzyka i
ruchome obrazki reklam. Zaledwie wczoraj – alpejska cisza i
majestat przyrody. Dzisiaj – pośpiech, hałas, ludzkie szaleństwo.
Ale także – ludzkie dzieła sztuki, w tym „Ostatnia wieczerza”
Leonarda. I dwie godziny, które możemy poświęcić na
zwiedzanie...
Bazylika Św. Ambrożego |
No więc rozkminiamy włoską
komunikację podziemną i miotamy się z plecakami, byle szybciej.
Jak się okazało, niepotrzebnie, bo na Leonarda trzeba się
zapisywać miesiące wcześniej, więc i tak nie mieliśmy szansy na
wejście. Za to zwiedziliśmy bazylikę św. Ambrożego, wielkiego
patrona tego miasta, który swoje – i jednocześnie Mediolanu –
święto obchodzi wtedy, kiedy Ryś urodziny, 7 grudnia. Czym
zasłynął Ambroży? Ano tym, że w IV w. wprowadzał
chrześcijaństwo w północnych Włoszech; ciekawe czy ogniem i
mieczem... Budowla przeolbrzymia (no jak, jak oni ją zbudowali??),
zapewne mieściła ongi setki a może nawet tysiące świeżo
ochrzczonych...
I znów Szwajcaria; dzięki
niezgłębionym dla mnie kaprysom geografii jedziemy do francuskiego
Lyonu przez Genewę – nie, nie stolicę (to wiem nawet ja), chociaż
jedno z największych i najpiękniejszych miast w tym kraju. Z
ciekawością przyglądam się cudnemu Jezioru Genewskiemu po jednej
stronie i wznoszącym się na wzgórzach zabudowaniach po drugiej.
Raczej skromne, bez przepychu, wcale nie bijące sławetnym
szwajcarskim bogactwem po oczach. Ale to przecież tylko próbka, tak
jak i nasz godzinny przystanek nr 3 w środku miasta, 10 min.
piechotą od dworca, na wyspie im. Jana Jakuba Rousseau, właśnie w
Genewie urodzonego (o czym – wstyd przyznać jakem polonistka –
nie pamiętałam). Teraz zapamiętam na pewno – w centralnym
miejscu pomnik wielkiego i sentymentalnego myśliciela; czyste i
przejrzyste wody dookoła; wielkie platany dające cień od palącego
słońca; dziewczyna, która podeszła do kosza, trzymając w obu
rękach dwa lody na patykach i najpierw wyrzuciła jednego, zlizanego
do połowy (na oko smak śmietankowy), a po chwili drugiego
(czekoladowego), też mocno niedojedzonego...
Na moście? Pod mostem? Przy moście
w Avignon! Już Francja, piątkowy wieczór, temperatura taka
sobie (ciepłe kraje, hehe). Przyjechaliśmy z Lyonu do Awinionu. Ryś
po raz kolejny zadziwia mnie wiedzą historyczną, opowiadając o
papieżach i antypapieżach, którzy przebywali w tutejszym Pałacu
Papieży. Hmmm, zameczek niczego sobie – 15 000 m.kw. Duży pałac,
mały pałac, katedra, ogrody. Motywy chrześcijańskie –
ukrzyżowany Jezus na dolnym tarasie, apokaliptyczna pozłacana Matka
Boska na szczycie najwyższej wieży. Ta figura mnie zastanawia –
po pierwsze że to kobieta na samej górze, „niewiasta
obleczona w słońce i księżyc pod jej stopami, a
na jej głowie wieniec z gwiazd dwunastu.”
Po wtóre
układ rąk ma taki jakiś niemaryjny: jedną nakazuje, drugą
przestrzega – bardziej to typowe dla przedstawień Chrystusa
Króla... Ryś biega z jednego końca
wielgachnego placu na drugi, szuka najlepszych ujęć, cyka
dziesiątki zdjęć. Siedzę przy plecakach i rozglądam się, gdzie
ten słynny most? Gdzie rzeka Rodan? Bez obaw, rozliczne znaki
wskazują kierunek; nie szkodzi, że po francusku. Idziemy w dół,
jak to zwykle się schodzi do wody. Zanim trafiamy do mostu, mijamy
równowieczne mu, imponujące mury miejskie, stawiane jakieś 900 lat
temu! I znów powraca do mnie pytanie: jak oni wtedy to zrobili??
Tańczymy statycznie przy słynnym moście :) |
Słynny most (Pont Saint-Benezet), nie
dosyć że urwany – z 22 przęseł ostały się 4 – to jeszcze
zamknięty. Przeszliśmy zatem nowym mostem samochodowym na wyspę
Ile de Barthelasse, oglądając słynny 'pont' ze wszech stron. Na
trzeci nocleg wybraliśmy sobie uroczy lasek na tejże wyspie, daleko
od szosy, kempingów, piątkowo-weekendowych imprez i innych
atrakcji. Rankiem znowu obejrzeliśmy rzeczony most z wszystkich
stron tylko w odwrotnej kolejności, podobnie plac i Pałac Papieży,
po czym raźnym krokiem poszliśmy na dworzec. A tam –
niespodzianka. Strajk pracowników kolei, żadne pociągi nie jadą!
Wyświetlacz pokazuje autobusy w kierunku Narbonne, co z tego, skoro
nie ma w nich miejsc. Jedyna możliwa decyzja – idziemy 'łapać
stopa'.
Carcassonne. Zważywszy
okoliczności, w całkiem dobrym czasie dotarliśmy do Cite –
słynnych fortyfikacji nad rzeką Aude, które rocznie przyciągają
3 mln. turystów. Rzeczywiście było tam tłoczno, chociaż
zagęszczenie ludźmi nie wpłynęło na ocieplenie mikroklimatu...
Przez zakrywające słońce chmury i wiatry hulające na wzgórzu,
musiałam założyć na siebie kilka warstw odzieży. Ciepłe kraje,
eh :/ Ale wszystko poza tym spełniło moje oczekiwania z nawiązką.
Jako wielbicielka stolikowej gry Carcassonne podziwiałam
imponujące mury, bramy, wały obronne, wieże, barbakany –
wszystko wzniesione po to, żeby się zamknąć, odgrodzić, nie
dopuścić wroga do wewnątrz...
Pomyślałam, jak
to dobrze, że żyjemy w czasach, kiedy bez problemu i bez kontroli
przejeżdżamy
przez kolejne europejskie granice, przemieszczamy się
dowolnie, a wszystkie bramy rzeczonej fortecy są otwarte dzień i
noc... Aczkolwiek na noc wyszliśmy poza mury. Nazwiedzaliśmy się,
najedliśmy wegetariańsko w uroczej knajpce, nabyliśmy wśród
ludzi, a zatem przyszła pora na spokojny sen. Ryś – przewodnik
naszego dwuosobowego stadka znalazł cudowne miejsce noclegowe,
kamienną szopkę przy winnicy, która jako się rzekło też była
otwarta i gościnnie zapraszała suchością oraz ochroną przed
szalejącymi wiatrami. Co prawda przy wejściu leżał zasuszony
martwy nietoperz, ale uznaliśmy go za dobry znak. No i rzeczywiście
dobrze się tam spało!
Nazajutrz od
razu poszliśmy 'łapać stopa', a wychodząc na wylotówkę, Ryś
znalazł freegańskie warzywa i owoce wystawione na zewnątrz
podmiejskiej hurtowni. Zupełnie dobre jeszcze pomarańcze, kiwi,
mango, pomidory i zielony seler. Bakłażany i karczochy odpuścił,
no bo jak to tak na surowo? To było wspaniałe śniadanie, zjedzone
na poboczu parkingu przy bramkach na autostradzie. I kierowcy nas
chętnie zabierali, tak że bardzo szybko dojechaliśmy do Hiszpanii.
Pierwszym miastem za granicą, w którym była stacja kolejowa,
okazało się Figueras – miejsce urodzenia Salvadora Dali.
Myśleliśmy, że zwiedzanie jego muzeum będzie dodatkowym bonusem,
ale wężowo poskręcana kilkusetmetrowa kolejka oczekujących na
wejście skutecznie wybiła nam ten pomysł z głowy.
Night train to Lisbon. Nie
wiem do końca skąd mi się bierze nieznośny doprawdy dyskomfort w
obliczu niskich temperatur. Dlatego odmówiłam wieczornego
zwiedzania Salamanki, w której były zaledwie 4 stopnie i deszcz.
Ładne mi ciepłe kraje!! Za to w nocnym pociągu do Lizbony
zauważyłam egzotyczne elementy: wagon barowy a raczej klubowy, taki
trochę peerelowski w klimacie, z długą ladą do podawania drinków
i barmanem i stołkami przy ladzie – oraz niezależnie – ciepłą
wodę w łazience. Ale nie umyłam włosów, choć mnie kusiło –
udowodniłam samej sobie, że można przez tydzień nie myć włosów
i przeżyć!
Lizbona – Lisboa – piękna!!
Stolica kraju z małomiasteczkowym klimatem, cud miód! Zbudowana
na wzgórzach, chodziliśmy więc góra – dół – dół – góra
i nie mogliśmy się nacieszyć mozaikami z
płytek ceramicznych;
podobno najbardziej tradycyjne są te niebieskie z motywami
marynistycznymi i religijnymi, natomiast te wzorzyste, kolorowe i
geometryczne kojarzyły mi się z wpływami arabskimi. No i słoneczko
przygrzewało... W jego blasku dosłownie kąpaliśmy się, siedząc
na ławeczce na wzgórzu, mając przed oczami piękny krajobraz
małego – dużego miasta.Zamek Maurów |
Sintra – jak z bajki. To była
dla mnie prawdziwa niespodzianka, że pod Lizboną znajduje się tak
urokliwe miejsce, harmonijne połączenie wielu okresów
historycznych, parków i pałacyków, lasów i zarośli, kamiennych
dróg i murów obronnych, jakby natura i kultura podpisały tutaj
zawieszenie broni i perfekcyjnie współistniały ze sobą i z
rodzajem ludzkim od lat. Z widokiem na ocean. Nie było mi lekko
chodzić z ciężką torebką i plecakiem, w którym jednak miałam o
połowę za dużo ciuchów (bo i tak zakładałam na siebie 3-5
warstw tych najcieplejszych), ale warto było. Na samym szczycie
obronne mury zamku Maurów rozciągające się szeroko, udekorowane
powiewającymi flagami; no tak, tam rzeczywiście wiało mocno.
Pałac Pena |
Nieco niżej eklektyczny pałac Pena,
wielość budynków, poziomów, kolorów, stylów – dosłownie
przekrój przez historię sztuki co najmniej architektonicznie. Czego
tam nie było – ośmioboczna wieża z zegarem, inne wieże już to
okrągłe, już to stożkowe; zębate wieżyczki z blankami, tarasy,
rzeźby, płaskorzeźby, stiuki, wnęki, arkady, że o królewskich
komnatach nie wspomnę. I oczywiście wszechobecne płytki. A pod
wieczór Ryś znalazł cudne miejsce noclegowe – już poza murami
płatnej części parku, na pagórku. Z jednej strony mieliśmy
zachód słońca nad oceanem, z drugiej księżyc w pełni unoszący
się nad bajkowym w jego blasku pałacem...
Aveiro. Ziiimno!! I tak oto
dotarliśmy do miejsca przeznaczenia, w którym przebywaliśmy przez
kolejne 4 dni. Nie przypuszczałam, że tam będzie tak wiało!! Dużo
chodziliśmy, z Marisą zwiedziliśmy najbardziej reprezentatywną
część miasta i pojechaliśmy nad ocean, pod latarnię morską, na
wydmy i na falołamacze. Bardzo dużo dowiedzieliśmy się od naszej
gospodyni: że najlepszy regionalny przysmak ovos moles to żółtko
jajka posypane cukrem, bądź na surowo bądź zapieczone w babeczce
czy rurce jako krem (nie próbowaliśmy); że najlepsze regionalne
piwo to porter Maldita (próbowaliśmy, owszem owszem, tak tak tak!);
że Portugalię charakteryzują 3 F: Fatima, fado i futbol. Mieliśmy
okazję posłuchać fado na spotkaniu integracyjnym z projektu Rysia;
ponadto byliśmy też w teatrze z okazji rocznicy rewolucji
goździków. Przy okazji dużo się dowiedziałam o historii
Portugalii: jak z imperium morskiego i kolonialnego, poprzez
prawicowy reżim, bezkrwawo stała się nowoczesnym państwem,
chociaż nieco przytłoczonym przez sąsiedniego hiszpańskiego
olbrzyma.
Kilka razy jadaliśmy na mieście, ale
najlepsze były posiłki przygotowane wspólnie z Rysiem, które
zjedliśmy z naszą gospodynią. Chociaż wegetariańska knajpka
Musgo, w której spotkaliśmy się z pozostałą czwórką Polaków
na koniec projektu edukacyjnego, też była niczego sobie. Azjatyckie
curry i marokańska potrawka smakowały całkiem egzotycznie, jako że
na co dzień jadamy lokalnie i sezonowo. Właśnie w Aveiro minął
półmetek naszej wyprawy, przyszedł czas ruszyć z powrotem. Tak
nam było trudno pożegnać się z Marisą, że aż spóźniliśmy
się na pociąg do Porto i Ryś był niepocieszony, że na
'zwiedzanie' tego północnego przyczółka mieliśmy jakieś pół
godziny. A ja czułam się okropnie rozdarta pomiędzy chęcią
spełniania jego oczekiwań, a własną potrzebą zwolnienia tempa...
Z POWROTEM,
CZYLI MNIEJ WIĘCEJ NA WSCHÓD, ZALICZAJĄC PÓŁNOC, POŁUDNIE I
ZNOWU PÓŁNOC:
Bowiem okazało się, że Ryś
zaplanował też wędrówki po górskim parku narodowym na granicy
Portugalii i Hiszpanii, dokąd nie docierały tory kolejowe, zatem
trzeba było łapać autostopy, no a po górach chodzić pieszo...
Stanęłam okoniem, ponieważ byłam koszmarnie przeziębiona (ciepłe
kraje...), nieprzygotowana (inaczej bym się spakowała) i w dodatku
kobieco niedysponowana... Ale przez ten pośpiech w Porto nawet nie
zdążyliśmy się zastanowić, porozmawiać, wspólnie czegoś
ustalić, a jak już dojechaliśmy do Geres, mogłam tylko pluć
sobie w brodę, że na naszej ostatniej stacji pociągowej nie
zaproponowałam rozdzielenia się, żebym pojechała sobie 'na
strzałę' do Polski, a Ryś mógł bez przeszkód realizować swoje
kondycyjne wędrówki...
Tak sypialiśmy pod gwiazdami |
Geres – wrota do parku narodowego.
Przykro mi było, że nie jestem w stanie spełnić oczekiwań
ukochanego... Przecież mój towarzysz w wielkim plecaku nosił całe
jedzenie, nierzadko wodę do picia i ekwipunek noclegowy. A ja tylko
śpiwór i nieprzemakalny pokrowiec do spania, ciuchy (za dużo!),
sandały, zaskakująco ciężki power bank, parasol (który użyłam
raz, bez sensu), kurtkę z opaską na głowę, chustką na szyję i
rękawiczkami wiosenno-jesiennymi. Pomimo tylu wcześniejszych
wyjazdowych doświadczeń znowu mogłam wyciągnąć wnioski, że
najlepiej brać jak najmniejszy plecak, bo to prowokuje zbawienny
minimalizm. Omnia mea, mecum porto... A
Ryś, mimo że nieco zdenerwowany, znowu znalazł cudną miejscówkę
sypialną, w starym zdziczałym ogrodzie (nawet zerwał trzy
świeżutkie pomarańcze prosto z drzewka) obok niezamieszkanego
budynku, z ujęciem wody pitnej przy kamiennym zbiorniku, który
zapewne służył kiedyś do prania... Gdyby tylko nie mój katar,
męczący i momentami krwawy... Bo praktycznie było mi już wszystko
jedno, tak się musiałam skupić na przezwyciężaniu oporu ciała,
które chciało po prostu gdzieś zalec i się nie ruszać...
Nazajutrz było mi trochę lepiej, bo
słoneczniej – spacerowo i autostopowo dotarliśmy do niezwykłej
wioski pomiędzy górami – Soaio. Trafiliśmy na ludową
zabawę; z kontekstu zgadywałam, że świętowano pierwsze zbiory.
Na placyku pod miejscową karczmą kobiety i mężczyźni w
tradycyjnych strojach tańczyli żwawego przytupańca, a dzieciarnia
stała na dziwnym trójkątnym wozie zaprzężonym w łagodne woły,
których długie rogi ustrojono kwietnymi wieńcami. Jedynym zgrzytem
w tym sielskim obrazku były puszki z colą i innymi soft drinkami
licznie nadreprezentowane w stosunku do plastikowych butelek z wodą,
których też było niemało... A przecież krystalicznej, zimnej,
górskiej wody mieszkańcy mają pod dostatkiem!
Z okolicznych wzgórz i pagórków
spływają liczne strumienie, które na terenie miasteczka ujęto w
kamienne brzegi, nadbudowano nad nimi kamienne szopy i spichlerze, w
wielu miejscach zamknięto kranikami, z których skwapliwie
korzystaliśmy. Obchodząc dookoła tę miejscowość, praktycznie
wszędzie słyszeliśmy wesoły plusk ożywczej wody. A tradycyjne
kamienne spichlerze w kształcie ni to grobowców, ni to greckich
kapliczek najbardziej przyciągają turystów, zwłaszcza te
zgromadzone w wielkiej liczbie na skalnym wzniesieniu. Znowu się
zastanawiałam – jak oni kiedyś je zrobili?? W tak odległym od
wszelkiej cywilizacji miejscu? Zaprawdę pomysłowość i
wynalazczość ludzka nie znają ograniczeń...
Na szczęście Ryś zdecydował,
że już nie będzie mnie ciągał po tych górach i jedziemy do
Hiszpanii. Tylko potomkowie konkwistadorów niezbyt chętnie
zatrzymywali się dla nas – nędznych Słowian... Dlatego też
mieliśmy nocleg blisko granicy, w zupełnie zwyczajnej miejscowości
Bande, a nazajutrz śmieszne 40 km do Ourense pokonywaliśmy przez
ponad 4 godziny! Nie zdążyliśmy na pociąg do Bilbao, a ku naszemu
zdumieniu nie było wolnych miejscówek praktycznie donikąd, poza
Santiago, słynnym celem pielgrzymek, do którego Ryś był dziwnie
uprzedzony. No ale cóż mogliśmy zrobić – widocznie sam los
chciał nas tam posłać!
Zaskakujące Sant-Iago de Compostela
– tak więc buddysta z apostatką znaleźli się w trzecim
świętym mieście chrześcijaństwa – po Rzymie i Jerozolimie.
Przeżyliśmy naprawdę miłe rozczarowanie: chociaż przyczyna
stworzenia całego tego religijnego kompleksu wydała się nam krucha
jak muszelka, to skutki są naprawdę imponujące i zatrzymują dech
w piersiach. Na czym bowiem zbudowano przemysł pielgrzymkowy w
Santiago? Na potędze wiary w legendę o cudownym odnalezieniu
relikwii Św. Jakuba i to dobre kilkaset lat po jego śmierci!
Szczerze, ten apostoł nijak nie zapisał się w mojej ex-katolickiej
pamięci, ani to ewangelista, ani niewierny Tomasz czy superwierny
Jan, ani Piotr, co stał się skałą... Doprawdy, dla mnie
wystarczającym cudem Santiago okazał się się fakt, że ludzie
kilkaset lat temu własnymi rękami zbudowali to wszystko: romańsko
– barokową katedrę, klasztory, domy pielgrzymie, drogi; całą
infrastrukturę, która przetrwała do dziś. Zaprawdę jesteśmy
karłami stojącymi na ramionach olbrzymów...
Jeszcze blisko katedry, a już przy
wąskiej uliczce z jednej strony i obłędnie pachnącym ogródku z
drugiej zjedliśmy wegetariańską pizzę i popiliśmy lokalnym
winem, po czym Ryś zaproponował, żebyśmy wzorem pielgrzymów
przespali się w śpiworach po prostu pod katedrą. Co prawda nie
mieliśmy pielgrzymiej miski w kształcie muszelki na drobniaki, jak
inni współspacze, ale i wstawaliśmy tuż po 4 nad ranem, w
ciemności rozjaśnionej gazowymi latarniami, żeby zdążyć na
kolejny pociąg.
Francuski sport narodowy...
Wyguglany kalendarz strajków na francuskiej kolei uświadomił nam,
że znów zaplanowaliśmy przejazd przez ten kraj w dniach, kiedy
pracownicy zajmą się walką o swoje prawa a nie obsługą pasażerów
(8 i 9 maja). A zatem nici z noclegu w Paryżu... Tym razem byliśmy
świadomi i przygotowani, liczyliśmy więc, że zdołamy szybko
przejechać Francję 7 maja. Jednak wieczorny pociąg z Barcelony do
Tuluzy nieoczekiwanie zatrzymał się w Perpignon, bo właściwie po
co czekać ze strajkiem do jutra, skoro można go zacząć już
dziś?? Jedyny pociąg stamtąd jechał do Nimes i niezawodny Ryś
powiedział, że warto odwiedzić to starożytne galijskie miasto.
Gallia est omnis divisa in partes
tres... – co prawda nie Juliusz Cezar, ale Oktawian August
zapisał się złotymi zgłoskami w historii Nimes. Wieczorową porą
i przy pięknie zaprojektowanym oświetleniu, pieszo obeszliśmy
wszystkie zabytki rzymskie i romańskie, w tym bramę Porta Augusta z
pomnikiem rzeczonego Oktawiana, bardzo dobrze zachowany amfiteatr,
koryncką świątynię La Maison Carree, ruiny wielkiej wieży Tour
Magne. Ryś pewnym krokiem doprowadził nas do noclegowego celu,
czyli parku uporządkowanego na modłę francuską. Nawet ktoś tam
już polegiwał czy to w jaskiniopodobnych otwartych sztucznych
grotach i półtunelach czy po prostu na ławkach. My też ułożyliśmy
się do snu pomiędzy żywopłotami i tradycyjnie spałam jak kamień
bezpiecznie leżący pod gwiazdami.
Niestety rano spotkała nas niemiła
niespodzianka – mimo że weszliśmy do parku po północy i nie
potraktowaliśmy poważnie informacji nabramnych, że ogrodzenie
otwarte jest od 7.30 do 22.00, to o 6 rano wszystkie bramy były
zamknięte, po ich bokach fosy z wodą, a dookolne mury wysokie. I my
biegający w panice, zamknięci wewnątrz, ze świadomością, że
lada moment odjedzie jedyny dziś kursujący pociąg do Brukseli! W
tym pośpiechu Ryś jako prawdziwy mężczyzna znalazł kawałek
płotu, na który od wewnątrz mogłam wejść, a na zewnątrz
wystarczyło zeskoczyć z ok. 2 metrów. Przeżyliśmy więc nasz
własny uwalniający skok przez płot i pognaliśmy na dworzec – po
to tylko, żeby się dowiedzieć, że jednak obiecywany wczoraj
żelazny rumak do Belgii nie jedzie... no bo strajk... Na szczęście
za 2 godziny miał jechać inny do Lille Europe, tuż przy granicy.
Gdybyśmy byli wiedzieli, nie musielibyśmy byli wstawać o świcie i
gnać na złamanie karku przez park i miasto – ale z drugiej strony
poranna przebieżka i ćwiczenia wspinająco-zeskokowe dobrze mi
zrobiły.
Naprawdę odetchnęliśmy z ulgą,
kiedy Francja została za nami, a przed sobą mieliśmy już ostatni
etap podróży czyli Niemcy. Zaczęliśmy od Aachen inaczej
zwanego Akwizgranem, gdzie Ryś przedstawił mi podwaliny
świętego cesarstwa rzymskiego narodu niemieckiego. Ongiś rzymskie
miasteczko uzdrowiskowe Aquae Grani zyskało uznanie Pepina Małego i
jego syna Karola Wielkiego, którzy kolejno postawili tam kaplicę,
rezydencję i w końcu pałac. No a kiedy Otton I koronował się w
rozbudowanej w międzyczasie katedrze na cesarza pierwszej Rzeszy, to
tak jakby postawił kropkę nad i w wyrazie „der Tradition”...
Słynną oktagonalną kaplicę widzieliśmy tylko od zewnątrz, bo
wnętrze katedry można zwiedzać jedynie do godz. 14.00 (czemu??),
ale i tak obskoczyliśmy ją dookoła, plus przechadzka z i do dworca
w rekordowym czasie niecałej godziny.
W pociągu relacji Akwizgran –
Kolonia zastanawiałam się, jak długo trzeba będzie iść od
dworca do słynnej katedry, a tu szok poznawczy. Wychodzimy z
pociągu, podnosimy oczy i oto jest! Budowany przez ponad 600 lat
gotycki ogrom. W nocnej ciemności ciepło oświetlony jawi się nam
w kolorach brunatno-złotych z delikatną domieszką księżycowego
srebra. A dookoła neony wielkiego miasta, hałasy kolejowe,
XX-wieczne, powojenne budownictwo. Skoro potomni nazwali gotyk od
imienia barbarzyńskiego plemienia Gotów, co powiedzieliby, gdyby
zobaczyli otoczenie katedry dzisiaj?
Pod katedrą zjedliśmy wypasioną
kolację, a co do noclegu Ryś zaproponował pociąg – akurat było
połączenie z Bazyleą, w sam raz, żeby się przespać 7 godzin.
Mieliśmy przedział tylko dla siebie i szczerze nie przejmowałam
się już torebką czy innymi bagażami, zasnęłam niby dziecię w
kołysce. I tak oto nastał poranek przedostatniego dnia podróży.
Bazylea okazała się kolejnym starożytnym miastem o znaczeniu
handlowym, dzisiaj leżącym dokładnie na styku trzech państw. Ale
jedyne, co z niego zapamiętałam, to czerwony ratusz. Nie podobało
mi się szybkie tempo, które narzucił Ryś i powiedziałam, że nie
chcę sprintowo zaliczać kolejnych miejsc, tylko je poczuć, pobyć
w nich, pooddychać ich mikroklimatem. Mój ukochany miał plan na
odwiedzenie czterech miejscowości w tym dniu i na szczęście
zredukował go o połowę. Tak więc czekały nas jeszcze dwa
romańskie odkrycia:
Spira – największa romańska
bazylika katedralna w Europie. Skąd się wziął
wczesnośredniowieczny gigant architektoniczny w tak małym
miasteczku? Cesarz Konrad II chciał wystawić (Bogu? Swojej
rodzinie?) pomnik w mieście, w którym urodził się jego ojciec.
Ech, patriarchat... I tak w katedrze zaległy pośmiertne szczątki
jego oraz innych władców. Surowa i półmroczna, wewnątrz
rzeczywiście może przypominać grobowiec w swoim rozmachu godnym
piramid egipskich. Na zewnątrz już niekoniecznie, zwłaszcza kiedy
południowe słońce wesoło oświetli jasny piaskowiec. W jego
blasku zwielokrotnionym przez rozpryski wody w fontannie zjedliśmy
śniadanie w przykatedralnym parku. Nie popijaliśmy winem ze sławnej
misy winnej, która mieści 1580 litrów, ponieważ jest ona używana
tylko w momencie intronizacji nowego biskupa...
Goslar – największa romańska
budowla świecka czyli palatium cesarskie. Ośrodek władzy
cesarzy rzymskich narodu niemieckiego wziął się z bogatych zasobów
kruszców na tym terenie, zwłaszcza srebra. W XVI wieku działało
tam 19 kopalń i 26 hut! Dziś miasteczko sprawia wrażenie
harmonijnego, wypieszczonego i nieco sennego, nie widać po nim
arcyburzliwej historii, niczym w miniaturze odzwierciedlającej
historię całych Niemiec. Dużo zieleni, niesforny strumień
zasilający młyn Lohmulle, domy szachulcowe, niezliczone dzwoneczki
na rynkowej ścianie jednego z hoteli, olbrzymie kamienne żółwie
umieszczone w piaskownicy w przypływie fantazji anonimowego artysty
– oto co zapamiętałam. I kolejna wspaniała miejscówka
noclegowa, w lesie poprzecinanym ścieżkami rowerowymi. A noc była
ciepła tego dnia...
A dzień po tej nocy też był
ciepły... chociaż znów pojechaliśmy na północ, do Królowej
Hanzy – Lubeki. Tym razem osada oryginalnie nie rzymska, ale
słowiańska! Co prawda morza nie widzieliśmy, ale kanał i owszem.
I siedem wież gotyckich kościołów, i rzecz jasna katedrę z
wielkim krzyżem triumfalnym. I bramę holsztyńską. I kilka lwów.
I uroczy ryneczek z zabytkowo-konsumpcyjnym pomieszaniem. I ja w
głowie też już miałam sporą mieszankę miejsc, budowli, widoków,
języków. Bardzo się cieszyłam, że całą przebytą trasę mam
drobiazgowo odnotowaną na bilecie My Interrail Pass, a Ryś równie
intensywnie fotografuje zwiedzane obiekty.
Nadeszły albowiem Czas Przesycenia
i Pora Powrotu. Przez Hamburg dotarliśmy na trójpoziomowy
dworzec w Berlinie (jak oni to zrobili? Że pociągi nad pociągami i
nad tymi pociągami jeszcze pociągi?!), a stamtąd Polskimi Kolejami
Państwowymi (wreszcie!) do Rzepina i potem do Katowic. Polska!
Ojczyzna! Macierz! Łazienka! Łóżko! Odpoczynek... Chociaż Ryś
twierdził, że on przecież odpoczywał, jadąc pociągami, to
weekend oboje mieliśmy pracujący i wolny piątek w domowych
pieleszach bardzo nam się przydał.
PO:
Osiem krajów w 16 dni. A
może następnym razem w 80 dni dookoła świata?? Ciekawe, czy
Fileas Fogg odczuwał przesyt przygód wynikający z zabójczego
tempa, na które skazał go autor... No ale on miał przed sobą
zadanie do wykonania, czyli zakład do wygrania, a ja po prostu
chciałam chłonąć niepowtarzalny klimat odwiedzanych miejsc...
Chciałam przekonać się osobiście, dlaczego są światowym – a
więc także moim – dziedzictwem na liście UNESCO; chciałam
prowadzić z Rysiem dialog międzypłciowy i wewnątrzkulturowy;
chciałam wzbogacać się wzajemnie podobieństwami i różnicami w
postrzeganiu, doświadczaniu, przeżywaniu tych miejsc i spotkań.
Nie
przygotowywałam się do wyjazdu tak, jak mój ukochany i poniekąd
'wpadłam' weń z rozpędu codziennego zwykłego życia. Trudno mi
też było skupić się wyłącznie na aspekcie historycznym, raczej
każde miasto widziałam we współczesnym kontekście
zglobalizowanej – bogatej – konsumpcyjnej Europy. Przekonałam
się po raz kolejny, że wolę to, co kameralne, wąskie, niewysokie,
bliskie naturze i skrojone na zwyczajną miarę. Wydaje mi się, że
jako ludzkość udowodniliśmy, że jesteśmy zdolni do wszystkiego w
imię ekspansji, podbojów, wywyższania się, kontroli tego, co
zewnętrzne. Czy w obliczu zagrożenia całej naszej cywilizacyjnej
rzeczywistości, dorobku przeszłości oraz potencjału przyszłości
okażemy się równie zdolni do samoograniczeń i poprzestawania na
małym, żeby zachować to, co jest warte ocalenia?
2
czerwca 2018, Siemianowice Śląskie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz