„..Niewykluczone,
iż przed narodzeniem Kolumba dorzecza kontynentu północnoamerykańskiego tak
obfitowało w zwierzynę, że krainy sąsiednie musiały być wciąż uprawiane, aby
zapewnić wszystkim gatunkom dostateczną ilość pokarmu. Niewykluczone też, że to
bobra uczyniła przyroda
odpowiedzialnym za tę gospodarkę. Jego tamy zachowywały i gromadziły wodę w
tysiącach większych i mniejszych dorzeczy, nawadniały i chłodziły okoliczną
glebę w najgorętsze dni lata. Nie marnowało się nic, co mogłoby poprawić los
istot w lasach i wodzie. Rzeki nie znosiły wówczas do oceanu żyznej górnej
warstwy gleby, osiadała ona na dnie jezior czy strumieni, wzbogacając
środowisko roślin wodnych, te zaś stanowiły pożywienie dla ryb i ptactwa
wodnego. Drzewom liściastym nad wodą wolno było tylko tak wysoko unosić górne
gałęzie, aby płowa zwierzyna w dole, wyciągnąwszy szyje, mogła ich dosięgnąć.
Tyle wody, ile dawało się zatrzymać, tamy zatrzymywały, bo po mokrych cyklach
nadchodzą cykle suche i zapas z tłustych lat musiał wystarczać na lata chude.
Dorzecza i lasy zawsze mogły wyżywić zwierzynę, której udzielały schronienia,
takie zaś klęski, jak erozja gleby i wyschłe, cuchnące koryto strumienia, nigdy
nie dawały się odczuć. I wtedy tę pełnię spokoju zakłócił Człowiek...”
Rok temu Agnieszka M. pożyczyła mi
książkę (było to w czasach, gdy chadzałyśmy na bezpłatny pokaz filmów
przyrodniczych w Młodzieżowym Pałacu Kultury na Krowoderskiej) wyglądającą na
dokumentalną, a wrażenie to potęgował jeszcze tytuł: „Nad rzeką bobrów”.
Dlatego chyba tak długo nie mogłam się za nią „zabrać”. Ale kiedy już to
zrobiłam – przyznaję, wiedziona wstydem i szczerą chęcią oddania właścicielce
tego, co jej – nie potrafiłam się od powieści oderwać!! Bo to prawdziwa powieść
przygodowa; więcej: w y p r a w a do amerykańskiej puszczy, zapierająca dech w
piersiach i powodująca napływ adrenaliny w żyły!!!
Kiedy już kolonizacja i „cywilizowanie” Dzikiego Zachodu spowodowały, że najstarsi Indianie z rezerwatów nie pamiętali, jak wygląda bóbr, a naturalna harmonia puszczy została na tyle zachwiana, że zaczęło to zagrażać farmom i ranczom (powodzie, susze, brak wody gruntowej itp.), jeden „diablo dobry biały” postanowił wrócić bobry kanadyjskiej ziemi. Czy mu się udało? Dowiecie się, pożyczając książkę od naszej Mikusi. Ja dodam tylko to, co mi się po jej przeczytaniu nasunęło – w Polsce nikt nie zaprząta sobie głowy możliwością taniego, efektywnego[1] i bezbolesnego dla natury sposobu na zapobieganie powodziom, czyli restytucją bobrów. Że to niemożliwe? Przypomnijcie sobie „Krzyżaków” Sienkiewicza i polowania Jagienki – bobrów było wówczas w bród. To tylko 500 lat temu!! Że można zrobić to samo, co bobry, za pomocą ingerencji hydrotechnicznej (czyt. zbiorniki retencyjne wielozadaniowe, poldery, suche zbiorniki przeciwpowodziowe i umocnienia koryta cieków wodnych, czyli beton, beton i jeszcze raz beton)? Spójrzmy, co na ten temat mówi sam pięćsetstronicowy podręcznik hydrotechniki[2]: „Ze względu na zasiedlające rzekę organizmy, istnienie budowli hydrotecznicznych wprowadza różnego rodzaju zaburzenia w ich środowisku, niepokoi je i nierzadko niszczy lub uszkadza. Ze względów ekologicznych im mniej budowli, tym lepiej.”
[1] Znowu cytat z książki Agi: „Tam, gdzie wczoraj przerzynał się
miniaturowy kanał, dziś lśniła ciemna, ubita powierzchnia błota. A pod nim
sterczały gałęzie, przyciśnięte kamieniami, od całkiem małych do dużych,
wielkości piłki futbolowej. Tak oto jedna para bobrów w jedną noc zatamowała
przepływ wody, któremu człowiek dałby radę tylko z pomocą ciężkiego spychacza.”
[2] J. Wołoszyn, W. Czamara, R. Eliasiewicz, J. Krężel, Regulacje rzek i potoków, Wydawnictwo
Akademii Rolniczej we Wrocławiu, Wrocław 1994. Wydanie II zmienione. Cytat ze
str. 217, za: „Zielone Brygady”,
nr
13/98, str. 26.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz