Do ubiegłego
tygodnia najlepszym filmem o wojnie,
jaki zdarzyło mi się w życiu oglądać, był „Underground”
Kusturicy z muzyką Bregovicia. Tydzień temu poszłam na „Życie jest piękne” Benigniego. Od tamtej pory mam dwa najlepsze filmy o wojnie; filmy zresztą zupełnie różne – i bardzo
dobrze. Zaznaczę przy okazji, że żadnego z nich nie uważam za film wojenny, traktujący o konkretnym
wydarzeniu, autentycznych postaciach, odzwierciedlający historyczną sytuację –
bo nie o to chodzi.
„Underground” fascynuje mnie
parabolicznością, mówieniem prawdy poprzez mówienie nieprawdy – zmyślenie
filmowe uderza jak obuchem i naprawdę widzi się cały absurd, bezsens, groteskę
i tragizm wojennego wyrzynania się. Przy czym ma już ów film kilka lat i nie
doczekał się pokoju w byłej Jugosławii. Wygląda na to, że historia nie ma wcale
dość masakr w naszym cudownym XX wieku...
„Życie
jest piękne” zapiera dech w piersiach w każdej niemal minucie projekcji.
Iście chaplinowskie gagi, prawdziwy humor bez krzty wulgarności i bardzo
naturalne kreacje aktorskie sprawiają, że jesteśmy niezmiernie blisko tego, co
się dzieje. Holocaust przestaje być patosem, wyuczonym żalem – staje się
osobistą tragedią każdego z nas. To co, że nie padają żadne liczby dotyczące
ilości ofiar, że tak naprawdę reżyser, a za nim widz, „interesuje się” tylko
jedną rodziną – mogę tu powtórzyć za Sienkiewiczem: „Sto tysięcy obnażonych
dziewic czyni mniejsze wrażenie niż jedna”, jedna więc „principessa” z synkiem i mężem przeżywająca koszmar faszyzmu,
skupia w sobie prawdę o grozie nienawiści, sile miłości i potędze wyobraźni. I
ta wojna na szczęście się kończy!
Dwie wojny, dwa filmy, jedna ludzka natura, ale przecież niejednakowa...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz